Słowo Redemptor

VI niedziela wielkanocna

 

 

 

Niedziela, 13 maja 2012 roku, VI tydzień wielkanocny, Rok B, II

 

 

 

 

 

Na ziemi istnieje wiele zwierząt pozbawionych wzroku – ślepych, można by nawet stwierdzić – „niewidzących”. Żyją pod ziemią, głęboko schowane w skałach, w ciemnej toni oceanów, w jaskiniach – tam nie docierają promienie słońca. Pomimo tej ciemności potrafią idealnie orientować się w swoim środowisku. Mają szczególne dary – wyspecjalizowane „zmysły”, które umożliwiają im życie w trudnych warunkach.

 

 

Również i człowiek otrzymał bardzo cenne dary od Boga, dary które wspaniale pomagają w życiu. Takim darem jest możliwość kochania. My potrafimy kochać! Wydaje się to dla nas takie oczywiste, a może nawet banalne. Skoro tak jest, że pragnienie dania miłości, a także otrzymania jest w nas tak mocno obecne, to czemu nasza radość jest taka niepełna – niedojrzała, czemu nasze drogi życia są takie kręte i często prowadzą na manowce, czemu setki razy usłyszymy od bliskich słowa: „życie ciągle pod górkę”?

 

W dzisiejszej Ewangelii Jezus Chrystus wychodzi do nas z propozycja, która może naszemu życiu nadać właściwy sens. Przychodzi do nas i daje nam niemalże gotową receptę na życie. Jako kochający nas Przyjaciel daje nam radę, plan, propozycję ze swojej strony. Tak mówi: „Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości”. Słowa te są tak jasne, że jesteśmy w stanie je pojąć i „przetrawić” bardzo szybko. Z wypełnieniem jednak polecenia Chrystusa mamy dość często ogromne problemy. Każdy z nas wie, że przez samo przeczytanie recepty nie będzie zdrowy. Nie będziemy czuli pełnej radości, o której mowa w Ewangelii, jeżeli nie zastosujemy lekarstwa.

 

Cóż więc jest owym lekarstwem? Ofiarując nam swoją przyjaźń, swoją miłość, Jezus pragnie byśmy kochali siebie wzajemnie na Jego wzór. Mamy miłować drugiego człowieka dokładnie tak, jak umiłował nas sam Jezus Chrystus. Oto lekarstwo! Ktoś oczywiście w tym momencie mógłby się obruszyć i sprzeciwić się w słowach: „to jest niemożliwe”, „człowieka na to nie stać”, „jesteśmy tylko ludźmi”, „miłość miłością, a życie życiem”, itd.

 

Na początku stycznia, rozmawiałem z młodym, trzydziesto-pięcio letnim mężczyzną, który opowiadał mi o swojej żonie i dwóch córeczkach. Był niesamowicie przejęty i podczas swojej wypowiedzi cały czas się uśmiechał. (Nie jest to częsty widok w dzisiejszym, zabieganym i pełnym chaosu świecie…) Nie jestem w stanie zacytować całej jego wypowiedzi, ale brzmiała ona mniej więcej tak:

„Wróciłem do żony, bo moje serce zostało połamane przez Boga i złożone całkowicie inaczej. Jako dorastający chłopak nauczyłem się służyć. Nie była to zwykła posługa w domu, ale tzw.«chłopak na posyłki». Z czasem czułem, że jestem wykorzystywany w domu, w szkole, potem w pracy. Rodzący się we mnie bunt spowodował, że zacząłem traktować innych ludzi dokładnie w taki sam sposób – jak służących. Pomiatałem nimi, nie liczyłem się z ich zdaniem, miałem ich za śmieci. Tak też było w wynajmowanym przez nas mieszkaniu, wobec mojej żony, dzieci. Oczywiście miłości było bardzo dużo – tej pokazywanej na zewnątrz, ale w środku wszystko się gotowało i z tygodnia na tydzień dochodziło do kolejnych kłótni, agresji, zranień. Jednego wieczoru wróciłem do domu i zastałem puste cztery ściany i kartkę, na której napisane było: «Nie jesteśmy twoimi służącymi!».

Najpierw wpadłem w wielkie nerwy, niemalże szał. Wydzwaniałem, jeździłem, szukałem ich, ale nikt nie wiedział gdzie są. Dzwoniłem również po znajomych, ale nie uzyskałem pomocy – zostałem sam. Wokół mnie było setki ludzi, a tak naprawdę byłem sam. Nie miałem nikogo, chociażby jednego przyjaciela, który mógłby mi pomóc. Wtedy przypomniałem sobie, że moja córka powiedziała kiedyś, że jej największym przyjacielem jest Bóg. Zacząłem się modlić… To była długa modlitwa. Prosiłem o to, bym nauczył się kochać, ale nie tak jak ja chcę kochać, ale tak jak Bóg mnie kocha. Następnego wieczoru zadzwoniła moja żona. W naszej rozmowie było dużo ciszy. Tydzień później sprzedałem mieszkanie i pojechałem do żony i dzieci, prosząc byśmy rozpoczęli wszystko od początku. Bóg połamał moje serce i utworzył z niego nowe – na wzór przyjaciela, a nie służącego.

 

Tylko przyjaciel, to znaczy osoba o wielkim sercu, osoba wielkiego formatu może jednocześnie kochać i służyć. Przyjaźń jest fundamentem miłości. Jeżeli nie poczujemy się jak przyjaciele Chrystusa nie będziemy potrafili kochać Jego i drugiego człowieka. Mało tego – nie będziemy czuli się kochani przez Boga! On nas wybiera i podnosi do rangi swoich przyjaciół, przyjaciół Boga. Idąc z „takim” Przyjacielem ramię w ramie jesteśmy w stanie z radością przyjmować i wypełniać przykazania, pokonywać trudne chwile w rodzinie, pracy, swojej samotności, obowiązkach. Mamy odwagę stawić czoła naszemu życiu, które może i jest momentami „pod górkę”.

 

 

Przyjaźń z Jezusem nie gwarantuje nam „pięciu samochodów, dwóch domów z ogrodami, miliona złotych na koncie, braku wyśmiania z powodu naszej wiary czy wytykania palcami za to, że jesteśmy tacy, a nie inni”. Gwarantuje nam jednak dojrzałą radość, która wpisze w nasze życie poczucie szczęście – spełnienia, dojrzałą miłości, która pozwoli nam kochać i być kochanym, i pewność, że o cokolwiek prosić będziemy Boga w imię Jezusa Chrystusa – Jego Syna to spełni. Czy może być wspanialsza recepta na życie niż ta, którą jest miłość na wzór Chrystusa? Amen.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Duszpasterz w Parafii Matki Bożej Królowej Polski (Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy) – Elbląg

o. Maciej Ziębiec CSsR

Powrót do strony głównej

Czytelnia

Polecamy