Słowo Redemptor

Z redemptorystami w Roku Wiary – Czytanki majowe na 130-lecie powrotu redemptorystów do Polski i 80-lecie śmierci Sługi Bożego o. Bernarda Łubieńskiego

 

 

Z redemptorystami w Roku Wiary

 

Czytanki majowe na 130-lecie powrotu redemptorystów do Polski i 80-lecie śmierci Sługi Bożego o. Bernarda Łubieńskiego

 

(Czytanki mogą służyć w całości lub w wyborze, według uznania duszpasterzy)

 

1. Ważne rocznice

Przez cały maj gromadzimy się w naszych kościołach na nabożeństwach majowych, aby modlić się gorąco do Boga przez wstawiennictwo Matki Najświętszej. Spotykamy się w klimacie Roku Wiary, który przeżywamy w całym Kościele. W tym szczególnym czasie niezmiernie ważne jest przypomnienie historii naszej wiary, którą cechuje niezgłębiona tajemnica. Dlatego nieustannie kierujemy wzrok ku Jezusowi Chrystusowi, „który nam w wierze przewodzi i ją wydoskonala” (Hbr 12, 2). W Nim, który umarł i zmartwychwstał dla naszego zbawienia, znajdują pełne światło przykłady wiary, które naznaczyły te dwa tysiące lat naszej historii zbawienia.

W obecnym roku jako redemptoryści świętujemy 130. rocznicę powrotu naszego Zgromadzenia na ziemie polskie. Końcem maja mija bowiem dokładnie sto trzydzieści lat od momentu, kiedy to w 1883 roku redemptoryści przybyli ponownie do Polski i założyli klasztor w Mościskach, kilkutysięcznym miasteczku, położonym 28 km na wschód od Przemyśla, obecnie już na terenie Ukrainy.

We wrześniu będziemy też obchodzić 80. rocznicę śmierci Sługi Bożego o. Bernarda Łubieńskiego, który najbardziej przyczynił się do powrotu redemptorystów na polskie ziemie. Był on wybitnym misjonarzem i rekolekcjonistą, który przeprowadził ponad tysiąc serii misji i renowacji misyjnych, rekolekcji parafialnych i stanowych, grupowych i indywidualnych. Współcześni mu pisarze nazwali go „apostołem Polski” i „niestrudzonym głosicielem słowa Bożego”.

W związku z tymi rocznicami pragniemy Wam, Drodzy Czciciele Matki Bożej, a zarazem przyjaciele naszego Zgromadzenia, w szeregu majowych czytanek przypomnieć niektóre osoby i wydarzenia związane z redemptorystami w skali światowej i na terenie naszej Ojczyzny. Wielu redemptorystów w ciągu 280 lat istnienia naszego Zgromadzenia odpowiedziało wspaniale na Boże powołanie i dało nam przykład gorliwej wiary. Najwybitniejszych spośród nich Kościół wyniósł na ołtarze: czterech jako świętych i dziewięciu jako błogosławionych. W październiku bieżącego roku kolejnych sześciu redemptorystów z Hiszpanii zostanie ogłoszonych błogosławionymi męczennikami Kościoła.

Podczas kolejnych majowych wieczorów chcemy Wam przybliżyć postacie naszych czterech świętych współbraci: św. Alfonsa Liguori, naszego założyciela, św. Klemensa Hofbauera, rozkrzewiciela naszego Zgromadzenia, św. Gerarda Majellę, wybitnego brata zakonnego, patrona i opiekuna matek oraz św. Jana Neumanna, gorliwego misjonarza ziem zamorskich.

Wielu jest jeszcze Czcigodnych Sług Bożych, którzy czekają na swoją kolej. Wzywając wytrwale ich wstawiennictwa w naszych przeróżnych potrzebach możemy im tę drogę na ołtarze przyspieszyć. Pośród nich jest nasz Sługa Boży o. Bernard Łubieński. Dlatego chcemy Wam także przedstawić osobę, dzieło i duchowość o. Bernarda, zachęcając do modlitwy o łaski przez jego wstawiennictwo, co jest konieczne do skutecznego dokończenia jego procesu beatyfikacyjnego.

Pragniemy zaprosić Was do radosnego dziękczynienia za to wielkie dobro, jakie dokonało się przez ojców i braci redemptorystów, którzy żyli na przestrzeni minionych lat. Chcemy również uczcić wdzięcznym sercem Matkę Bożą, która była obecna tak wyraźnie w życiu naszego Założyciela jak i w początkach i całej historii Zgromadzenia. Obecność ta zaznaczyła się szczególnie od chwili, gdy Ojciec Święty Pius IX w roku 1866 powierzył właśnie redemptorystom w Rzymie obraz i kult Matki Bożej Nieustającej Pomocy, aby rozszerzali go po całym świecie.

Przeżywane rocznice są wielką okazją, by rozważyć i wspomnieć to, co już wprawdzie przeminęło, ale zarazem trwa. Wszelkie przecież dobro spełnione na ziemi trwa na wieki w Bogu. Wierząc mocno, że każde spełnione dobro to zarazem łaska Boża, która jest nam udzielona przez pośrednictwo Maryi śpiewajmy razem z Nią radosne, dziękczynne Magnificat. Dziękujmy razem z Matką Najświętszą za 130 lat współpracy redemptorystów polskich w dziele Odkupienia tutaj na polskiej ziemi i w wielu krajach świata.

W naszych wspólnych modlitwach będziemy polecać Matce Bożej siebie i Zgromadzenie Redemptorystów, by nie tylko wspominało swą chwalebną przeszłość, ale mogło przeżywać młodzieńczą wiosnę. Będziemy też prosić o nowe, liczne i wartościowe powołania kapłańskie i zakonne, aby młodzi, pełni zapału ludzie w swoje krzepkie dłonie pochwycili misyjny krzyż i poszli zwartym szeregiem, by nieść ludziom opuszczonym radosną wieść o Odkupieniu. Maryjo, Tobie polecamy Zgromadzenie Redemptorystów, którego jesteś szczególną Patronką i które jest Twoim od początku swego istnienia.

 

2. Maryjne środowisko neapolitańskie

Święty Alfons Liguori, założyciel redemptorystów, urodził się pod koniec XVII wieku na przedmieściach Neapolu. Neapol był wówczas dużym stosunkowo miastem (ok. 500.000 mieszkańców), stolicą Królestwa Obojga Sycylii i wybitnym centrum kulturalnym. Maryjny charakter miasta uwidaczniały na zewnątrz świątynie, spośród których około 500, wliczając w to wszystkie kaplice, było poświęconych Matce Bożej. Ponadto pewien dominikanin wpadł na szczęśliwy pomysł fundowania na zewnątrz domów obrazów świętych, przeważnie Matki Bożej, strojenia ich kwiatami oraz palenia przed nimi świateł podczas nocy. Ulice miasta zyskały w ten sposób oświetlenie i bardzo piękny znak maryjnej pobożności.

Kult Matki Bożej w Neapolu zaczął się bardzo wcześnie, bo już w I wieku razem z przybyciem chrześcijaństwa. Kult ten wszedł na miejsce pogańskiego kultu Partenopy, mitycznej bogini, wyłowionej rzekomo z morza. Chrześcijaństwo przyniosło kult przeczystej Dziewicy Maryi, Matki Boga. Przedstawiano Ją zawsze z Dzieciątkiem na ręku.

Alfons Liguori znał dobrze te historyczne powiązania. Wychowywał się w atmosferze kultu Maryi, którym przeniknięte było całe miasto, a może jeszcze bardziej jego rodzinny dom.

W ramach kultu Maryi z Dzieciątkiem zrodził się w Neapolu istniejący do obecnych czasów zwyczaj urządzania z okazji świąt Bożego Narodzenia wspaniałych żłóbków. Już dużo wcześniej rozpoczynano prace przy ich budowie. Przykładali do niej rękę nawet wielcy panowie nie wyłączając samego króla. Przy pałacach żłóbki bywały ustawiane na zewnątrz domów, aby wszyscy mogli je podziwiać. Punkt szczytowy stanowiła sama święta noc. Nikt wtedy nie spał i nikt też nie głodował. Oświetlonymi przez tysiące świec ulicami miasta przeciągały rozmodlone i rozśpiewane tłumy ludzi. Rozlegały się wystrzały i rozbłyskały sztuczne ognie, a przybyli z Kalabrii autentyczni pasterze zatrzymywali się przy żłóbkach czy oświetlonych obrazach Maryi i grali na fletach, zaś ludzie śpiewali razem z nimi przeżywając bardzo nastrojowe, ludowe, ale zarazem rodzinne święto.

W tradycji naszego Zgromadzenia Redemptorystów zawsze było obecne bardzo uroczyste i rodzinne przeżywanie świąt Bożego Narodzenia, ponieważ nasz święty założyciel otaczał szczególnym pietyzmem tajemnicę Wcielenia Słowa Bożego jako początek dzieła Odkupienia. W tej tajemnicy jest szczególnie obecna Maryja jako Matka i pierwsza Współpracownica Jezusa w dziele Odkupienia. Kult Matki Bożej pozostał w Zgromadzeniu po dzień dzisiejszy, jako kult związany z Chrystusem Odkupicielem i prowadzący do Niego. Albowiem Maryja rodząca Chrystusa w Betlejem jest Matką wszędzie tam, gdzie Chrystus pragnie się przez wiarę narodzić w ludzkich sercach, a więc wszędzie tam, gdzie realizuje się Kościół. Ona jest bowiem wielką Matką Kościoła i tym samym pośredniczką łaski dla każdego chrześcijanina.

Patrząc na Maryję jako na Matkę życia Bożego, św. Alfons Liguori nazywał Ją swoją nadzieją, gdyż tylko Ona może go doprowadzić do pełnego udziału w Chrystusowym Odkupieniu, czyli do zbawienia. Podczas kazań misyjnych będzie potem nazywał Maryję Matką miłosierdzia, czyli Matką i Ucieczką grzeszników, którzy pragną powrócić do Boga i stać się na nowo uczestnikami Chrystusowego Odkupienia. Obok tego głęboko teologicznego charakteru nabożeństwa do Matki Bożej św. Alfons zwracał się do Maryi równocześnie z prawdziwie ludzką, dziecięcą miłością. Serdeczne uczucie, jakim darzył swoją zacną matkę ziemską, przeniósł na Maryję. Nazywał ją po prostu „Mia Mamma” – zwrot odpowiadający mentalności neapolitańskiej, ale trudny do przetłumaczenia na obcy język. Wyraża on po prostu dziecięce, pełne delikatności uczucie, jakby chciał powiedzieć z ogromną serdecznością: „Moja Mamusia”. Bez wątpienia w miłości św. Alfonsa do Matki Bożej kryje się w najwyższym stopniu uszlachetniona i udoskonalona miłość do kobiety w ogóle. Alfons, który zachowywał się z ogromną rezerwą i szacunkiem wobec kobiet, przeniósł całą swoją miłość na Maryję i bez tej miłości już żyć nie potrafił.

Na jego przykładzie jeszcze raz stwierdzamy, jak wielkim skarbem obdarzył Bóg chrześcijaństwo dając mu Maryję. Pragnienie matki tkwi głęboko w ludzkim sercu, oparcia u matki szuka każdy człowiek, nawet w szczytowym okresie swego życiowego rozwoju.

Zresztą i w naszych czasach ludzie prawdziwie wielcy byli zawsze oddani całkowicie Matce Bożej i razem z nią dokonywali wielkich dzieł dla zbawienia świata. Wystarczy wspomnieć choćby świętego Maksymiliana Kolbe, rycerza oddanego bez reszty Maryi, ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego, który postawił całkowicie na Maryję i nawet stał się Jej niewolnikiem, czy wreszcie błogosławionego papieża Jana Pawła II, który ze znakiem Maryi w swoim herbie i hasłem: Totus Tuus – cały Twój – głosił całemu światu potrzebę pełnej obecności Matki Bożej w życiu każdego człowieka.

Historia redemptorystów pełna jest takiej obecności. Wszyscy nasi współbracia, którzy wytrwali w powołaniu i wiele zdziałali dla sprawy Odkupienia, byli ludźmi oddanymi Maryi, Jej wiernymi synami i gorliwymi czcicielami. Pośród nich jak jasna gwiazda świeci na polskiej ziemi o. Bernard Łubieński, o którym w późniejszych czytankach będziemy rozważać. Niech te przykłady zachęcą i nas wszystkich do prawdziwego, głębokiego teologicznie nabożeństwa do Matki Bożej. Niech to nabożeństwo nie będzie jednak pozbawione cech ludzkiej serdeczności. Wtedy będziemy się stawać coraz lepszymi ludźmi na co dzień. Niech Matka Boża wyprasza nam te łaski.

 

3. Młodość św. Alfonsa Liguori

Święty Alfons Liguori urodził się 27 września 1696 r. w Marianella, obecnie jednej z dzielnic wielkiego Neapolu, a wówczas wsi oddalonej ok. 8 km od centrum miasta. Państwo Liguori mieli tam swoją letnią rezydencję i niewielki majątek ziemski. Pałac ten stoi po dzień dzisiejszy, w części użytkowany jako klasztor redemptorystów, a częściowo zamieszkały przez kilka rodzin świeckich. Na pierwszym piętrze części klasztornej znajdują się dwa pokoje oraz narożna kaplica domowa zachowane w stylu barokowym XVIII wieku. Pokoje te i kaplica są związane z narodzinami Alfonsa i dlatego z pietyzmem zachowane.

W ołtarzu kaplicy domowej znajduje się obraz przedstawiający słynne proroctwo świątobliwego jezuity, o. Franciszka de Hieronimo. Był on kapelanem galer, którymi dowodził Józef Liguori, ojciec Alfonsa. Przyszedł pogratulować rodzicom narodzin pierwszego dziecka i przy tej okazji powiedział, że chłopiec dożyje lat 90, będzie biskupem i dokona wielkich czynów dla dobra Kościoła.

Chrzest Alfonsa odbył się 29 września w kościele parafialnym pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Dziewic. Po lewej stronie blisko wejścia stoi tam do dziś barokowa chrzcielnica, a w zakrystii ksiądz proboszcz pokazuje z dumą trochę już zniszczoną księgę metrykalną, gdzie figuruje zapis chrztu św. Alfonsa i adnotacje dotyczące nie tylko święceń kapłańskich i biskupich, ale również beatyfikacji i kanonizacji. Takie adnotacje nie często spotyka się w księgach metrykalnych. Dziecko otrzymało ówczesnym zwyczajem aż dziewięć imion, a wśród nich imię Maria, którego później Alfons będzie z szacunkiem używał. Tak oto w kościele Matki Bożej obdarzony na chrzcie Jej wdzięcznym imieniem otrzymał Alfons życie Boże, które później doprowadzi do wysokiej doskonałości.

Wychowanie rodzinne miał bardzo staranne i na wskroś religijne. Do siódmego roku żył beztrosko pod opieką swej przezacnej matki, o której powiadają, że prowadziła świątobliwe życie. Potem jednak przeszedł pod twardszą opiekę ojca i zaczęła się nauka. Była ona o tyle ułatwiona, że ojciec sprowadzał mu nauczycieli do domu. Z drugiej jednak strony profesorowie na życzenie ojca, który jako człowiek wojskowy żartować nie lubił, stawiali chłopcu wysokie wymagania. Wielkie zdolności połączone z niezwykłą wprost pilnością dały piękne wyniki. W 16. roku życia Alfons kończy studia i otrzymuje podwójny doktorat z prawa kościelnego i świeckiego.

Pracowitość Alfonsa stała się niemal przysłowiową. Zadziwia ona tym bardziej, że jego współrodacy, neapolitańczycy słynęli z zamiłowania do lekkiego i beztroskiego życia. Powiedzenie „dolce far niente” „słodkie lenistwo” – oddaje dobrze ten nastrój. Alfons już od dziecka nauczył się kontestować tę brzydką wadę, która jak mówi Pismo św. wiele zła wyrządziła ludziom. W późniejszym okresie złoży specjalny ślub nie tracenia nawet chwili czasu, ale zasadniczą postawę człowieka pracowitego wyniesie już z rodzinnego domu. Dzięki temu mógł tak wiele zdziałać w swoim życiu i pozostawił po sobie własnoręcznie napisaną małą bibliotekę składającą się ze 111 pozycji, a niektóre z nich to wielotomowe dzieła, choćby wspomnieć teologię moralną.

Ojciec dbał również o wykształcenie artystyczne swego najstarszego syna. Alfons uczył się rysunku, malarstwa i muzyki. Pozostawił trochę udanych obrazów, a pośród nich kilka pięknych postaci Madonny. Większe jeszcze zasługi położył na polu poezji i muzyki. Wystarczy wspomnieć słynne „Detto” czyli dialog duszy z Chrystusem idącym na mękę, wiele ludowych pieśni religijnych, bardzo dobrych muzycznie i treściowo, a pośród nich liczne pieśni maryjne. Niektóre śpiewa się we Włoszech po dzień dzisiejszy.

Rzecz oczywista, Alfons brał również udział w zabawach i rozrywkach bardzo zresztą szlachetnych, koncentrujących się wokół oratorium filipinów. Były to jakby ówczesne oazy dzieci Bożych. Wycieczki poza miasto urządzane w niedzielne popołudnia, połączone były z zabawami, śpiewem i modlitwą.

W żywocie Alfonsa napotykamy charakterystyczny szczegół. Podczas jednej zabawy koledzy posądzili go, zupełnie niesłusznie, o jakąś tam nieuczciwość. Ubodło to jego szlachetną ambicję, bo nigdy nie dopuścił się czegoś podobnego. Oddalił się od kolegów i zniknął w pobliskim zagajniku. Pod wieczór wołano go i szukano, aż wreszcie ktoś znalazł małego Alfonsa na klęczkach zatopionego w modlitwie przed obrazkiem Matki Bożej, który zawsze nosił przy sobie. Tak był pogrążony w modlitewnej rozmowie z Matką Najświętszą, że absolutnie nie zwracał uwagi na to, co się wokół niego działo. Drobny, ale znamienny szczegół.

Innym razem Alfons już jako student nie wrócił do domu na wyznaczoną mu przez ojca godzinę. Zatrzymał się bowiem nieco dłużej u przyjaciela, gdzie grali w karty. Ojciec Alfonsa wszedł do jego pokoju, rzucił w kąt wszystkie książki, a na stole rozłożył talię kart i na kartce napisał: „Oto twoi nauczyciele”. I nic więcej, ale to wystarczyło. Powie ktoś, no cóż, ojciec oficer, to i takie wojskowe metody wychowania. Stwierdzamy jednak, że w przypadku Alfonsa metoda ta wydała wspaniałe wyniki.

Tak łaska Boża przygotowywała Alfonsa Liguori na przyszłego współpracownika Chrystusa i założyciela Zgromadzenia Redemptorystów, czyli również współpracownika dzieła Odkupienia. Ale łaska ta działa przez ludzi, przez rodziców i wychowawców Alfonsa. Zdyscyplinowane i na wskroś chrześcijańskie wychowanie umożliwiło Alfonsowi rozwój Bożego powołania.

Prośmy dziś Matkę Bożą, by w wielu naszych polskich rodzinach powstał taki religijny klimat jak w domu Liguorich, by dar powołania, którego Bóg również dzisiaj udziela, nie ulegał zagłuszeniu, ale wspaniale mógł się rozwinąć.

 

4. Nawrócenie

Drogi Boże nie zawsze pokrywają się z drogami ludzkimi. Mówi ludowe przysłowie: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”. Sprawdziło się to dokładnie w życiu św. Alfonsa Liguori. Jego ojciec, dumny arystokrata i oficer, pragnął gorąco, aby Alfons jako najstarszy i najbardziej uzdolniony syn, stał się dziedzicem majątku i chlubą rodu Liguorich. Marzył o wysokich urzędach i państwowej karierze dla syna. Jak dotąd wszystko zdawało się wykazywać realność tych planów. Alfons, jak już wiemy, w 16 roku życia został doktorem obojga praw. Wkrótce rozpoczął praktykę adwokacką w gmachu sądu neapolitańskiego. Od trybunału biegnie przez całe stare miasto słynna ulica Sądowa. Tą właśnie ulicą chodził setki razy młody adwokat Liguori na niekończące się rozprawy sądowe. Jako znakomity prawnik, a przy tym człowiek na wskroś uczciwy, Alfons zdobywał coraz więcej klientów. Przez pierwsze 10 lat adwokackiej praktyki nie przegrał ani jednego procesu, a jego sława obiegła już granice całego królestwa.

Nastał wreszcie rok 1723. Alfons prowadził wielki proces majątkowy, spór o lenno pomiędzy dwoma potężnymi rodami książęcymi. Przestudiował wszystkie dokumenty i był zupełnie przekonany, że słuszność jest po stronie, której broni. Niestety sąd inaczej zinterpretował jeden z podstawowych dokumentów, a przekupstwo odegrało w tym niemałą rolę. Alfons i jego klienci przegrali proces. Ogarnęło go wielkie oburzenie na widok tak niegodziwej manipulacji. Rozgoryczony opuścił salę sądową i powiedział: „Poznałem cię świecie, a wy trybunały już mnie więcej nie zobaczycie”. I dotrzymał słowa.

Wrócił do domu, zamknął się w swoim pokoju i przez trzy dni nie dawał po prostu znaku życia. Nie pomogły prośby i nalegania ojca, ani błagania służby, i dopiero rozpaczliwy płacz matki skłonił Alfonsa do otwarcia drzwi. Był bardzo zmęczony, ale już spokojny i całkowicie zdecydowany na zmianę kierunku swego życia. Ojciec sądził, że Alfons, gdy powróci do równowagi po doznanym wstrząsie, wróci z powrotem do trybunału. Łudził się, nie znając dobrze swego syna. Alfons myślał teraz jedynie o oddaniu się Bogu, który tak gwałtownie i zarazem boleśnie, ale jakże skutecznie oderwał go od złudzeń tego świata.

W wolnych godzinach Alfons odwiedzał szpital nieuleczalnie chorych. Była to zresztą praktyka ówczesnej młodzieży arystokratycznej, którą podejmował już wcześniej. Podczas pełnienia tej posługi chrześcijańskiej miłości, zupełnie bezinteresownej na rzecz ludzi biednych i cierpiących, nasz adwokat usłyszał wewnętrzny głos: „Porzuć świat i oddaj mi się zupełnie!”. Zrozumiał, że już nadszedł czas, by to uczynić.

Czekała go jednak ciężka przeprawa z ojcem. Pan Józef widząc, że po złości nie przełamie oporu syna, zmienił całkowicie taktykę. Uderzył w ton serdecznej prośby, posuniętej nawet do płaczu, rzecz niezwykła u twardego kapitana królewskich galer. Perswazje trwały przez trzy godziny – i jak sam Alfons później przyznał – były to najcięższe chwile jego życia, godziny ogrójcowego konania. Wyszedł z tej walki zwycięsko. Ojciec ustąpił, ale zastrzegł sobie, że Alfons musi zostać księdzem diecezjalnym. Myślał zapewne w skrytości swego dumnego serca, że skoro syn przekreśla drogę do kariery świeckiej, to została jeszcze otwarta możliwość godności duchownych. I tu się nie pomylił, chociaż absolutnie nie przewidział, jakie będą dalsze koleje życia jego syna.

Sam Alfons uszczęśliwiony zwycięstwem dokonuje osobliwego aktu religijnego. Na przeciwległym do Trybunału krańcu starego miasta stoi kościół pod wezwaniem Matki Bożej od Wykupu Niewolników. Zbierali się w nim co miesiąc szlachcice Neapolu na specjalne nabożeństwa i przy okazji zbierano składki na wykup chrześcijan znajdujących się aktualnie w niewoli u saracenów. Na bocznej ścianie tego kościoła znajduje się ołtarz z figurą Matki Bożej od Wykupu, a obok oszklona gablota z alfonsjańskimi pamiątkami, pośród których wyróżnia się biskupia mitra i szlachecka szpada. Tę właśnie szpadę złożył Alfons po swym nawróceniu u stóp Matki Bożej. Wymowny był to znak. Oznaczał bowiem wyzwolenie się od świata i wszelkich jego pokus, a z drugiej strony był to gest całkowitego oddania się Matce Bożej i przystąpienia do współpracy z Nią w Chrystusowym dziele Odkupienia. Alfons sam wyzwolony, będzie teraz przez całe już życie pracował nad wyzwoleniem innych dzieci Bożych, czyli nad przybliżeniem im pełni Odkupienia.

Tak oto dokonało się nawrócenie Alfonsa, które było zarazem odkryciem jego powołania. Dokonało się to wszystko dzięki wszechpotężnej łasce Bożej, ale działającej przez wielkie upokorzenie i moralne cierpienie, przez pewnego rodzaju katastrofę. Było to potrzebne i bardzo pomogło późniejszemu założycielowi redemptorystów zrozumieć sens krzyża i znaczenie cierpienia, bez którego nie ma Odkupienia.

Oby święty Alfons Liguori wyjednał nam dzisiaj u Matki Bożej zrozumienie, że i w naszym życiu każde cierpienie, życiowe niepowodzenia, choroby, a nawet sama katastrofa śmierci mają jednak zbawczy, Boży sens.

 

5. Pierwsze lata kapłaństwa

Alfons przygotowuje się przez trzy lata do kapłaństwa. Mieszka w rodzinnym pałacu Liguorich uczęszczając na wykłady do seminarium. Oczywiście same studia nie sprawiały mu żadnych kłopotów, ale gorzej było ze zdrowiem. W ostatnim roku przed święceniami rozchorował się na dobre. Lekarze opuścili ręce, a najbliższa rodzina w bezradnym smutku otaczała łoże chorego. W sytuacji prawie już bez wyjścia Alfons znajduje pomoc u Tej, która była z nim zawsze od zarania jego życia i której w dowód zawierzenia oddał swoją szpadę szlachecką. Poprosił, by mu przyniesiono do pokoju, gdzie leżał w śmiertelnej już prawie gorączce, tę właśnie figurę Matki Bożej od Wykupu Niewolników. I stało się tak. Nawiedzenie Maryi przyjęte z tak mocną wiarą nie mogło być bezskuteczne. Maryja, Uzdrowienie chorych, przywróciła swemu słudze pełne zdrowie, tak że jeszcze w tym samym roku mógł ukończyć studia i przyjąć święcenia kapłańskie w grudniu 1726 roku.

Młody ksiądz Liguori mieszkał początkowo w rodzinnym domu, ale swoich kapłańskich kontaktów bynajmniej nie ograniczał do arystokracji. Ku wielkiemu zgorszeniu niektórych zaczął się zadawać z uliczną hołotą i w ogóle z pospólstwem, z ludźmi wydawałoby się podejrzanej ze wszech miar opinii. Zbierał ich wieczorami, bo w ciągu dnia nie mieli na to czasu i po prostu katechizował. Mówił im o obfitym w Chrystusie Odkupieniu, o bezmiarze miłości, jaką Bóg nas umiłował. Grupy wieczorne rosły jak grzyby po deszczu we wszystkich punktach miasta. Zainteresowały się tym ruchem władze zarówno świeckie jak i kościelne, ale nie zauważono nic godnego kary czy choćby tylko upomnienia. Przyłączyło się do Alfonsa kilku kapłanów, lecz mimo to nie mogli podołać ogromowi pracy. Wpadli wtedy na szczęśliwy pomysł kształcenia animatorów. Dało to wspaniałe wyniki, podobnie jak dzisiaj w dobrze prowadzonym ruchu oazowym. Cały ten ruch spotkań modlitewno-katechetycznych nazwano „Dziełem Kaplic Wieczorowych”. Przyniósł on autentyczne ożywienie życia religijnego pośród prostego ludu neapolitańskiego. Przed Alfonsem – mimo że żyło w mieście tak wielu kapłanów – jakoś nikt na to nie wpadł.

Alfons mieszkał nadal w pałacu Liguorich, ale myślał poważnie o przeprowadzce. Pałac kontrastował bowiem zbyt jaskrawo z nędznymi mieszkaniami ludzi, którym głosił Ewangelię o obfitym Odkupieniu. Zadecydował się wreszcie przejść na stałe do tzw. Kolegium Chińczyków. Był to instytut założony przez sławnego misjonarza o. Mateusza Rippę. Wypędzony z Chin z racji politycznych przygotowywał on w Neapolu nowych misjonarzy, by skoro tylko okoliczności pozwolą, mogli natychmiast ruszyć na Daleki Wschód. Alfons zamieszkał w kolegium i został rektorem położonego tuż obok kościoła, ale formalnie do kolegium nie wstąpił. Bóg miał względem niego inne zamiary. Niemniej jednak idea misji wśród niewiernych utkwiła głęboko w umyśle i sercu Alfonsa. Wprawdzie za jego życia żaden redemptorysta nie wyjechał na prawdziwe misje zagraniczne, za to później od połowy XIX wieku Zgromadzenie weszło zdecydowanie na szerokie pola ewangelizacji narodów.

Jeszcze jednej pracy dla Kościoła podjął się św. Alfons Liguori, mianowicie misji parafialnych. Przy katedrze neapolitańskiej powstało tzw. Dzieło Misji Apostolskich, a należący do niego kapłani diecezjalni prowadzili bardzo owocne misje zarówno w mieście jak i jego okolicy. Dla Alfonsa udział w tych misjach okazał się znakomitym nowicjatem. Nauczył się przemawiać stylem prostym, dla każdego zrozumiałym, a zarazem pełnym namaszczenia, siły przekonania i trafiającym prosto do serca. Był to prawdziwy nowicjat misyjny dla przyszłego założyciela misyjnego Zgromadzenia Redemptorystów.

Pewnego wieczoru Alfons głosił kazanie w kościele św. Ducha przy prowadzącej do portu ulicy Toledo. Jego ojciec wracał do domu po służbie, w tym dniu akurat pieszo. Posłyszał kazanie syna, wstąpił do środka, wmieszał się w tłum i tak pozostał do końca. Starał się nie uronić nawet jednego słowa. Dokonało się w nim „nawrócenie”. Oczywiście nie w znaczeniu powrotu do wiary i życia chrześcijańskiego, gdyż pan Józef był zawsze wierzącym i uczciwym chrześcijaninem. To „nawrócenie” należało rozumieć jako całkowitą zgodę na powołanie syna. W domu do późnego wieczora czekał na niego, a gdy przyszedł, uściskał go serdecznie i pobłogosławił. Po kilku latach milczenia i zimnej wojny wieczór ten był dla Alfonsa miłym zaskoczeniem.

To wszystko jednak nie było jeszcze pełnym życiowym powołaniem dla Alfonsa. Bóg przygotowywał go do większych i trudniejszych zadań.

A jaki wniosek wyciągniemy z dzisiejszych refleksji? Chyba zachętę do jeszcze usilniejszego starania się o zbawienie nasze i bliźnich. Św. Alfons w kilkadziesiąt lat po swej kanonizacji został ogłoszony Doktorem Kościoła i otrzymał tytuł: „Doktor Najgorliwszy”, gdyż w jego sercu obecna była ciągle ogromna troska o zbawienie drugiego człowieka. Trawił go nieustanny płomień pasterskiej miłości. Zgodnie z poleceniem Chrystusa postawił na pierwszym planie Królestwo Boże i jego sprawiedliwość.

My niestety zbyt często dbamy więcej o przemijające sprawy tego świata, a zbawienie odkładamy jakby na drugi plan. Niech Matka Boża, tak bardzo zatroskana o zbawienie każdego człowieka, wyprosi również i nam większe staranie o tę świętą sprawę.

 

6. Założenie Zgromadzenia Redemptorystów

Dziwne są drogi opatrzności Bożej. Wydawałoby się, że pewne wydarzenia są tylko zwyczajnymi przypadkami, a w Bożych planach stają się nieraz początkiem wielkich rzeczy.

Ksiądz Alfons Liguori wyczerpany kilkuletnią pracą, na polecenie swoich przełożonych jedzie wreszcie z kilkoma innymi księżmi na wakacje. Tak się wszystko ułożyło, że trafili w góry, właściwie na górskie hale, położone w odległości dwóch godzin drogi od miasteczka Scala, kilkadziesiąt kilometrów na południe od Neapolu. Na miejscu znaleźli mały domek z kaplicą Matki Bożej Górskiej. Wymarzone miejsce na wypoczynek, tylko że na halach byli pasterze. Dowiedzieli się oni bardzo szybko o pobycie przy kaplicy kilku neapolitańskich kapłanów, przełamali początkowe opory i nieśmiałość, i zaczęli się gromadzić na katechizację. Byli bowiem analfabetami w zakresie umiejętności czytania i pisania, ale również w dziedzinie religii i moralności. I tu dopiero księdzu Alfonsowi otwarły się oczy. Od początku swego kapłaństwa kierował się do ludzi prostych i biednych w stolicy, uważając ich słusznie za ludzi religijnie zaniedbanych i opuszczonych. Jednak ci górscy pasterze byli jeszcze bardziej opuszczeni, bo żyjąc daleko od kościoła, od księży, mimo najlepszej woli nie mogli poznać radosnej prawdy o obfitym w Chrystusie Odkupieniu. Tu więc, u stóp Matki Bożej Górskiej, przy katechizowaniu pasterzy zaczęła w duszy Alfonsa kiełkować myśl o całkowitym poświęceniu się dla tych właśnie biednych i opuszczonych ludzi. Tutaj poczęła się idea Zgromadzenia Redemptorystów. Idea ta stanie się pasją i celem życia św. Alfonsa.

Gotycka figura Matki Bożej Górskiej, rzeźbiona w drewnie, przetrwała do naszych czasów. Pięknie odnowiona i pozłocona stoi obecnie w ołtarzu kaplicy naszego klasztoru w Scala, nazwana wdzięcznie brzmiącym tytułem: „Mater Redemptoristarum” - Matka redemptorystów. Matka Boża trzyma na lewym ręku Dzieciątko, a w prawej dłoni niesie ludziom księgę Ewangelii. Wyraża więc niejako powołanie redemptorystów, którzy poprzez głoszenie Słowa Bożego przybliżają ludziom tajemnicę Chrystusa Odkupiciela.

Za datę powstania Zgromadzenia Redemptorystów uważa się dzień 9 listopada 1732 roku. Wtedy to bowiem Alfons Liguori wraz z kilkoma kapłanami złożył wobec biskupa Falcoi rodzaj zobowiązania i rozpoczęto życie wspólne mające na celu naśladowanie Chrystusa Odkupiciela i głoszenie Ewangelii ubogim pasterzom w pobliskich górskich miejscowościach. Stało się to w malowniczym miasteczku Scala. W krypcie miejscowej katedry znajduje się rzeźbiony wizerunek Chrystusa Ukrzyżowanego ze stojącą pod nim Matką Bolesną i św. Janem. Chrystus prawą rękę kładzie na ramieniu Matki w geście pożegnania i przekazania Jej pośrednictwu całego dzieła zbawienia. Przed tym krucyfiksem Alfons głosił nowennę jako przygotowanie do święta Podwyższenia Krzyża we wrześniu 1732 roku. Wymowny to znak, rzutujący na charakter założonego w tym samym roku Zgromadzenia.

W Scala jest jeszcze jedna pamiątka związana z początkami redemptorystów, tzw. Grota Objawień. Niedaleko od katedry, na zboczu góry, nachylonym w kierunku południowym w stronę morza i miasta Amalfi, znajduje się naturalna grota skalna. Obecnie razem z dobudowanymi później ścianami stanowi ona piękną kaplicę z ołtarzem i figurą Matki Bożej umieszczoną we wgłębieniu skalnym. Według naszej zakonnej tradycji, w tej właśnie grocie św. Alfons przeżywał modlitewne spotkania z Matką Bożą. Ona była tam jakoś szczególnie obecna pomagając swemu czcicielowi w układaniu pierwszej reguły świeżo powstałego Zgromadzenia. Św. Alfons do samej śmierci z rozrzewnieniem wspominał owe chwile przeżyte na kontemplacji w tej właśnie grocie. Miejsce to jest dla redemptorystów i nie tylko dla nich czymś w rodzaju małego sanktuarium. Pielgrzymował tu również i celebrował Najświętszą Ofiarę św. Maksymilian Kolbe.

Pierwsi redemptoryści zamieszkali w wydzierżawionym jednopiętrowym budynku, który stoi jeszcze dzisiaj w charakterze domu gościnnego tuż obok ogrodu kontemplacyjnego klasztoru sióstr redemptorystek. Jest to słynny Dom Anastazego. W jednym z pomieszczeń na parterze, gdzie była kiedyś kuchnia i piec do wypiekania chleba, na tynku ściany pierwszy brat zakonny naszego Zgromadzenia Wit Curtio wyrył herb Zgromadzenia: krzyż na wzgórzu, włócznię, gąbkę, schody i datę 1738. Jest to najstarszy rysunek herbu Zgromadzenia wyrażający treść powołania redemptorysty.

Miejsce to przypomina początki bardzo biedne materialnie i zagrożone w różny sposób, bogate jednak w łaski Boże. Na nowe dzieło św. Alfonsa patrzono w Neapolu i gdzie indziej również bardzo sceptycznie. Uważano je za chwilowy przejaw pobożnej fantazji skazanej z góry na niepowodzenie. Nie było żadnej pomocy, gdyż nie opłacało się przecież wkładać pieniędzy w dzieło, które i tak upadnie. Rzeczywistość zdawała się potwierdzać te pesymistyczne prognozy. Z pierwszych towarzyszy św. Alfonsa został tylko brat Wit, dawny zabijaka. Księża, którzy przyłączyli się na początku, wszyscy odeszli. Złamały ich niezwykle trudne warunki życia, po prostu bieda, a także różnice zdań dotyczące celu Zgromadzenia. Alfons nie załamał się. Trwał wbrew nadziei, przetrzymał trudny kryzys i doczekał się nie tylko pierwszego klasztoru z prawdziwego zdarzenia w Ciorani, ale i pięknego rozwoju swego dzieła oraz owocnej pracy misyjnej współbraci. Alfons wytrwał, bo była z nim zawsze ta, która zwie się Matką świętej wytrwałości. Módlmy się i my do Maryi o tę wielką łaskę prawdziwej, ostatecznej wytrwałości.

 

7. Współzałożyciele

Założycielem Zgromadzenia Redemptorystów jest św. Alfons Liguori. Właściwie jednak nad początkami Zgromadzenia pracowały trzy osoby: obok Alfonsa Liguori jeszcze Tomasz Falcoja, od 1730 roku biskup niedalekiego Castellamare oraz siostra Maria Celesta Crostarosa, założycielka sióstr redemptorystek. Ksiądz Tomasz Falcoja należał najpierw do stowarzyszenia księży żyjących wprawdzie bez ślubów zakonnych, ale w ścisłej obserwie. Nazywali się „Pobożnymi pracownikami”, a ich celem było głoszenie misji ludowych. Już od roku 1710 nurtowała Falcoję myśl o założeniu nowego zgromadzenia zakonnego, którego celem byłoby naśladowanie życia i cnót Jezusa Chrystusa oraz praca misyjna. Plany te, mające swe źródło nie w ludzkiej tylko fantazji, lecz w natchnieniu Bożym, urzeczywistniły się w Zgromadzeniu Redemptorystów, dla którego biskup Falcoja jako kierownik duchowy św. Alfonsa był właściwie również przełożonym. Trwało to do śmierci biskupa w roku 1743.

Św. Alfons po śmierci biskupa Falcoi został przełożonym generalnym Zgromadzenia Redemptorystów i nadał mu wybitnie misyjny kierunek. Obecne Konstytucje zatwierdzone przez Stolicę Apostolską 2 lutego 1982 roku oczyszczają ideę alfonsjańską z różnych historycznych uwarunkowań i tak definiują cel Zgromadzenia Redemptorystów:

„Celem Zgromadzenia jest: iść za przykładem Zbawiciela Jezusa Chrystusa głosząc Słowo Boże ubogim, tak, jak On to o Sobie powiedział: «Posłał mnie, głosić Dobrą Nowinę ubogim» (Łk 4, 18; Iz 61, 1).

I dalej:

„Zgromadzenie idzie za przykładem Zbawiciela prowadząc życie apostolskie, które obejmuje zarówno życie w szczególny sposób poświęcone Bogu jak i misyjne dzieło redemptorystów”.

Taka była zasadnicza idea św. Alfonsa.

Siostrę Marię Celestę Crostarosa poznał ksiądz Falcoja podczas rekolekcji w roku 1723 jako karmelitankę. Kiedy w roku następnym klasztor bez winy sióstr przestał istnieć, Falcoja umożliwił Crostarosie wstąpienie do klasztoru sióstr wizytek w Scala, gdzie był kierownikiem duchowym. Siostra Crostarosa była mocną indywidualnością, osobą energiczną, ale równocześnie obdarzoną darem wybitnej kontemplacji i mistycznych przeżyć. Na podstawie tych właśnie przeżyć oraz w oparciu o Ewangelię napisała nową regułę, której zasadniczą ideą było naśladowanie Chrystusa Zbawiciela i stanie się Jego żywą pamiątką (viva memoria). Św. Alfons Liguori na polecenie Falcoi zajął się zbadaniem tych tekstów i uznał je za autentyczne. Sam Falcoja po dokonaniu pewnych zmian może niezbyt szczęśliwych w tej nowej regule uznał ją za godną wprowadzenia w życie, co stało się 13 maja 1731 roku. Tak powstał kontemplacyjny Zakon Sióstr Redemptorystek wyprzedzający o przeszło rok początek naszego Zgromadzenia. Siostra Crostarosa uchodzi więc za założycielkę tego zakonu, bo faktycznie pod jej wpływem klasztor wizytek przekształcił się i przybrał nową fizjonomię duchową. Wspomniane przeżycia siostry Crostarosy nie pozostały też bez wpływu na duchowość redemptorystów, aczkolwiek nie był to wpływ bezwzględnie istotny.

Zakon kontemplacyjny redemptorystek liczy obecnie 43 klasztory i 422 siostry. Mimo wspólnej reguły, każdy klasztor jest jednostką niezależną i nie podlegającą żadnej przełożonej generalnej. Najstarszym historycznie i z tej racji pierwszym jest klasztor w Scala. Siostra Celesta Crostarosa z dwiema rodzonymi siostrami opuściła po kilku latach Scala i po jakimś czasie przeniosła się do miasta Foggia. Założyła tam klasztor sióstr według pierwotnej czystej reguły, nie poprawionej przez Falcoję. Zmarła w opinii świętości w roku 1755.

Siostry redemptorystki przybyły do Polski w 1989 roku i przez pierwsze trzy lata mieszkały w Tuchowie. Od 1992 roku mieszkają w Bielsku-Białej, gdzie mieści się jedyny ich klasztor na polskiej ziemi. Z niego wyrosły już dwie wspólnoty sióstr na Słowacji: jedna obrządku łacińskiego, a druga wschodniego oraz wspólnota sióstr w Pietropawłowsku w Kazachstanie. Kontemplacyjna misja siostrzanej gałęzi rodziny redemptorystowskiej wzmacnia nasze dzieło misyjne i jest duchowym uzupełnieniem działalności apostolskiej misjonarzy redemptorystów.

Duchowość Matki Celeste Crostarosy, wielkiej mistyczki wieku XVIII, doczekała się już naukowych opracowań. Odnowione Konstytucje zakonu wracają do ducha Założycielki, który jawi się nam w coraz piękniejszej postaci. Siostry redemptorystki opublikowały też w języku polskim kilka jej dzieł duchowych. Można je nabyć w Bielsku-Białej, zaś więcej informacji o życiu i misji sióstr można znaleźć na ich stronie internetowej www.redemptorystki.pl. Idea tego zakonu na pewno jest godna uwagi.

Kończąc dzisiejsze rozważanie polećmy Matce Bożej te dwie wspólnoty zakonne z jednego pnia wyrosłe: zakon kontemplacyjny redemptorystek i zgromadzenie misyjne redemptorystów. Niech Maryja uprasza im Boże błogosławieństwo i nowe powołania, gdziekolwiek na świecie istnieją, a zwłaszcza na polskiej ziemi.

 

8. Wielki Misjonarz

Charakteryzując postać św. Alfonsa Liguori należy wyeksponować jego działalność misyjną. Hasło „Obfite u Niego Odkupienie” stało się nie tylko pięknym napisem na herbie Zgromadzenia Redemptorystów, ale było naprawdę istotną treścią jego posłannictwa, a szczególnie treścią życia samego założyciela. Przeżywał on tajemnicę Odkupienia głęboko w swoim sercu, ale równocześnie pragnął nieść jej znajomość i przekazywać ją możliwie najliczniejszym kręgom ludzi.

Środkiem do osiągnięcia tego celu były dla niego misje święte. Oczywiście misje ludowe nie są wynalazkiem św. Alfonsa, gdyż były już dawniej znane jako forma duszpasterstwa nadzwyczajnego, niemniej jednak Alfons Liguori zabarwił ten rodzaj ewangelizacji swoim duchem. Godne podkreślenia jest to, że zadbał on o wielką gruntowność tej pracy i maksymalne umożliwienie dotarcia misjonarzy dosłownie do wszystkich zainteresowanych. Z tej racji sprzeciwiał się zdecydowanie misjom generalnym, obejmującym szeroki zakres terytorialny, wiele parafii na raz, a przeprowadzał misje w poszczególnych parafiach, choćby to były nawet małe miejscowości wiejskie. Właśnie takie miejscowości były szczególnie uprzywilejowane. Misje pomyślane były jako wielka, fundamentalna katechizacja, obfitująca jednak w mocne przeżycia religijne. Gromiono wszelkie grzechy, akcentowano mocno i plastycznie prawdy wieczne, ale wszystko zmierzało do nawrócenia, do pojednania człowieka z Bogiem, do rozpalenia w jego sercu miłości do Chrystusa i umocnienia go na drodze Bożej miłości. Ogromną wagę przykładano na misjach do dobrej spowiedzi. Biorąc pod uwagę zaniedbania ówczesnego duszpasterstwa, zalecano mocno spowiedź generalną. Spowiadali właściwie sami misjonarze i dlatego misje trwały tak długo, by praktycznie wszyscy mogli się dobrze wyspowiadać.

Charakterystyczną cechą misji alfonsjańskich, świadczącą o gruntowności tej pracy, była tzw. „renowacja”, czyli odnowienie misji po kilku lub kilkunastu miesiącach od czasu ich przeprowadzenia. Celem takiego „odnowienia” było utrwalenie skutków misji i pogłębienie w danej parafii życia religijnego. Oprócz tego św. Alfons zaplanował i mocno tej zasady pilnował, by domy Zgromadzenia powstawały nie w wielkich miastach, ale „pośrodku diecezji”, czyli na terenach wiejskich, pośród ludzi, którym w pierwszym rzędzie głoszono misje. Ludzie z okolicznych wiosek mogli łatwo przychodzić do kościoła zakonnego, umacniać swoją wiarę i pogłębiać życie religijne. W kościołach Zgromadzenia dokonywała się jakby nieustanna misja przez głoszenie słowa Bożego, ciągłą katechizację, naukę modlitwy i ofiarowanie możliwości przystąpienia do sakramentu pojednania.

Misje alfonsjańskie cechowała wielka prostota słowa. Była to reakcja na bardzo kwiecisty, ale niezrozumiały dla prostego ludu, a więc i nieskuteczny, sposób przepowiadania Słowa Bożego w tamtych czasach. Św. Alfons nie cierpiał wprost takich napuszonych i niezrozumiałych kazań. Twierdził wyraźnie:

„Kto chce w naszym Zgromadzeniu głosić kazania, musi to czynić sposobem apostolskim. Nie wolno mu głosić samego siebie, lecz Królestwo Boże i prawdę Chrystusową”.

Powiedziano o Chrystusie, że przemawiał jako mający władzę. Również i u św. Alfonsa działała siła przekonania i urok jego osobowości całkowicie nastawionej na Boga. „Ten nie mówi jedynie po to, by mówić” – powiedział pewien oficer po wysłuchaniu kazania Alfonsa. Innym razem po serii rekolekcji dla wojskowych pięciu oficerów podziękowało za służbę wstępując do bardzo surowego zakonu.

Misje głoszone przez św. Alfonsa i jego zakonnych współbraci bywały niezwykle skuteczne. Dla ilustracji wspomnijmy krótko misję w mieście Amalfi, która miała miejsce w roku 1756. Amalfi było miastem portowym, kiedyś w średniowieczu słynną morską republiką, ale za czasów Alfonsa pozostało tylko wspomnienie dawnej świetności. Niemniej jednak ludność tego miasta stanowiła wielki problem moralny. Panowało tam wielkie zepsucie obyczajów, czym się poniekąd chlubiono publicznie. Taka nieskrępowana niczym swoboda promieniowała ujemnie na całą okolicę. Był to prawdziwy raj dla prostytutek. Alfons przybył do miasta z grupą 14 swoich misjonarzy. Zabrali się do pracy misyjnej bardzo poważnie i skutki przeszły wszelkie oczekiwania. Prawie wszystkie kobiety lekkiego prowadzenia zerwały z dotychczasowym stylem życia, a młodzież spaliła na wielkim stosie przed katedrą niemoralne książki, obrazy, a nawet instrumenty muzyczne. Poziom moralny miasta jakby cudem zmienił się radykalnie. Gdy po upływie kilku miesięcy jakiś młodzieniec odważył się znowu publicznie na ulicy śpiewać nieprzyzwoite piosenki, musiał czym prędzej uciekać, gdyż reakcja mieszkańców przybrała wcale niedwuznaczną formę.

W czasie misji alfonsjańskich była zawsze obecna Maryja. Ustawiano obok ambony Jej obraz lub figurę. Pod koniec misji odbywała się też zwykle wielka maryjna uroczystość, co również obecnie praktykują duchowi spadkobiercy świętego Alfonsa. Podczas misji w mieście Foggia, właśnie wtedy, gdy Alfons głosił płomienne kazanie o Matce Bożej, jasny promień z obrazu Maryi oświetlił nagle twarz misjonarza na ambonie. Był to jakby widzialny znak owej współpracy Maryi, Pośredniczki wszelkich Bożych łask i pierwszej współpracownicy w dziele Zbawienia ze swoim wiernym czcicielem i sługą.

Prośmy dziś Matkę Bożą w intencji wszystkich powołanych w Kościele do głoszenia Słowa Bożego, aby czynili to wiernie i naprawdę w stylu Chrystusowym. Niech Matka Najświętsza wyprasza obfite skutki przepowiadania Bożego Słowa wszystkim misjonarzom, a szczególnie redemptorystom, którzy w obecnym roku obchodzą 130 lat swego misyjnego przepowiadania na polskiej ziemi.

 

9. Św. Alfons jako teolog i pisarz

Święty Alfons Liguori był człowiekiem bardzo uzdolnionym, który wytrwałą pracą rozwinął wszystkie zalety swego umysłu i serca. Podziwiamy go jako artystę, plastyka, kompozytora, ale zasadnicze zasługi położył na polu religijnym. Ukształtował swoje życie tak wspaniale, że stało się ono wielką symfonią na cześć Boga, wspaniałym, żywym pomnikiem Chrystusa Odkupiciela. Wystarczyłoby tylko żyć tak intensywną wiarą jak on, by osiągnąć najwyższe szczyty chrześcijańskiego powołania. Należy podkreślić, że Alfons Liguori to wielki mistrz życia duchowego i znakomity nauczyciel. Świadczy zresztą o tym tytuł Doktora Kościoła, jakim został obdarzony podczas Soboru Watykańskiego I w 1871 roku.

Czym sobie na ten zaszczytny tytuł zasłużył? Na pierwszym miejscu swoją teologią moralną. Wypracował przez szereg lat wypośrodkowaną, umiarkowaną drogę pomiędzy skrajną surowością i zbytnią pobłażliwością w ocenie ludzkiego postępowania. Należy pamiętać, że czasy, w których przypadło mu żyć, były nacechowane wielkim wpływem tzw. jansenistów. Kierunek ten powstał we Francji, ale rozszerzył się po całej Zachodniej Europie, a charakteryzował się postawą lęku przed surową sprawiedliwością Bożą. Stąd życie na dystans od Boga, od Chrystusa i sakramentów, zwłaszcza Eucharystii oraz przeakcentowanie ludzkiej grzeszności i niegodności. Bóg jest według nich Panem absolutnym, który bezwzględnie wymaga zachowania nadanego ludziom prawa. Odżył jakby w ten sposób dawny, potępiony surowo przez Chrystusa faryzeizm, gdzie wiązano brzemiona niemożliwe do udźwignięcia przez zwyczajnego człowieka.

Każde skrajne podejście budzi reakcję w kierunku przeciwnym. W konsekwencji powstały więc opinie aż nazbyt łagodne w osądzaniu ludzkich zobowiązań i czynów. Święty Alfons wychowany i wykształcony w surowej szkole rygorystycznej, zetknąwszy się z posługą duszpasterską i misyjną w Neapolu i na wioskach doszedł do przekonania, że trzeba te sprawy jakoś wypośrodkować. Sam przejęty do głębi ideą Odkupienia, wiązał życie człowieka i jego ostateczne zbawienie z miłosierdziem Boga, który: „tak umiłował świat, że Syna swego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne”. Alfons pracował nad swoim systemem moralnym kilkadziesiąt lat, ale praca ta wydała piękne owoce i pomogła skutecznie zwalczyć surowe poglądy, przeciwne duchowi Ewangelii.

Alfons Liguori znalazł również szczęśliwe rozwiązanie innego zagadnienia, które od wieków było przedmiotem spornych dyskusji teologów. Dotyczyło ono skuteczności działania łaski Bożej, czyli mówiąc inaczej, współdziałania łaski Bożej i wolnej woli człowieka. Na tych zagadnieniach spoczywa cień tajemnicy, którego nie da się usunąć, lecz Alfons zostawiając nietkniętą tajemnicę, podszedł do zagadnienia praktycznie. Wskazał na modlitwę, jako na skuteczny środek pozyskania łaski skutecznej i wystarczającej do zbawienia. Słusznie więc ocenili wybitni teologowie, że nauka św. Alfonsa o modlitwie stanowi najważniejszy wkład w rozwiązanie „problemu łaski”, a jego książka „O wielkim środku modlitwy” posiada większe znaczenie niż mnóstwo innych książek duchowych.

Św. Alfons jest doktorem modlitwy, gdyż uznał ją za najważniejszy czynnik na drodze człowieka do Boga. Będąc sam wielkim mężem modlitwy, uczył innych rozmyślania i w ogóle rozmowy z Bogiem. Tak zachęcał swoich czytelników: „Jeżeli pragniesz podobać się miłującemu sercu twojego Boga, staraj się jak najczęściej rozmawiać z Nim w zaufaniu. On nigdy nie gardzi rozmową z tobą”. Pozostawił również liczne ułożone przez siebie modlitwy. Płyną one z rozmiłowanego w Bogu serca tak spontanicznie, że wystarczy je po prostu uważnie i powoli odczytać, a już człowiek się modli. Wszystkie pisma duchowe św. Alfonsa oddychają wprost miłością, jest to właściwie przemodlona teologia i przemodlona miłość.

„Albowiem u Pana jest miłosierdzie i obfite u Niego Odkupienie”. Te słowa Psalmu 130 obrał święty jako hasło założonego przez siebie Zgromadzenia. One też podają klucz do zrozumienia jego pisarskiej działalności. Jest ona jak wiemy imponująca: 111 pozycji, a wszystkie mają charakter pastoralny, czyli zmierzają do przybliżenia czytelnikowi obfitego w Chrystusie Odkupienia. Dzieła św. Alfonsa są pięknymi rozważaniami, których zasadniczym celem jest nauczyć ludzi miłowania Boga, który jest godzien miłości nieskończonej.

Trzeba jeszcze wspomnieć, że św. Alfons poświęcił osobne dzieło Matce Bożej. Są to słynne „Uwielbienia Maryi”, jeszcze kilkadziesiąt lat temu chyba najbardziej poczytna książka o Matce Najświętszej. Kilka lat temu została wydana w nowym polskim tłumaczeniu i pod nowym tytułem „Wysławianie Maryi”. W oparciu o antyfonę maryjną Salve Regina, św. Alfons wykłada zasady nabożeństwa do Matki Bożej, uzasadniając równocześnie jej pośrednictwo łask. Treści te należy rozpatrywać łącznie z jego nauką o łasce i modlitwie, i w tym dopiero kontekście można w pełni zrozumieć twierdzenia tego wybitnego czciciela Maryi, podkreślające tak wielkie znaczenie nabożeństwa do Matki Bożej. Rzecz jasna, dopiero osobiste czytanie dzieł św. Alfonsa wprowadza nas w jego myśli i ten przedziwny żar miłości wyrażającej się w modlitwie, jakim tchną wszystkie skreślone jego dłonią stronice. W ostatnich latach w naszym wydawnictwie „Homo Dei” ukazały się po polsku nowe wydania kilkunastu dzieł św. Alfonsa, do których warto sięgnąć osobiście.

Prośmy Boga przez wstawiennictwo Matki Najświętszej i Jej wielkiego czciciela, św. Alfonsa, o łaskę prawdziwej modlitwy. Obyśmy również i my potrafili z gorącą miłością naszych serc rozważać wielkie sprawy Boże, a przede wszystkim tajemnicę miłości, jaką nas Bóg umiłował w Jezusie Chrystusie, naszym Najświętszym Odkupicielu.

 

10. Św. Alfons Liguori Biskupem

Sława św. Alfonsa rozeszła się szeroko nie tylko po Królestwie Neapolitańskim, ale również i poza jego granice. Wpłynęła na to szczególnie jego bogata działalność pisarska. Najpierw Ojciec Święty proponował Alfonsowi arcybiskupstwo Palermo na Sycylii. Było to jednak dopiero 15 lat po założeniu Zgromadzenia Redemptorystów i obecność Założyciela na miejscu była nieodzowna. Stolica Apostolska uznała te racje i przestała nalegać. Druga propozycja nominacji biskupiej spotkała św. Alfonsa, kiedy liczył już 66 lat i odczuwał dosyć mocno różne dolegliwości fizyczne. Tym razem papież Klemens XIII proponował mu niewielką diecezję Świętej Agaty Gotów w księstwie Benewentu. Diecezja liczyła około 30 tysięcy wiernych, a miasteczko, będące jej stolicą niewiele ponad 5 tysięcy. Alfons był przekonany, że Ojciec Święty uwzględni jego słabe już siły, dlatego nie martwił się zbytnio, pisząc do Rzymu list wyjaśniający, dlaczego nominacji nie przyjmuje. Kiedy posłaniec odjechał, Alfons uśmiechnął się i powiedział, że cały ten kłopot kosztował go tylko 130 marek, bo tyle akurat dał posłańcowi, który miał zabrać list do Rzymu. Okazało się jednak, że papież nie ustąpił i wówczas Alfons upatrując w papieskiej decyzji wolę Bożą, nominację przyjął.

Na konsekrację biskupią wybrał się do Rzymu, wiążąc całą sprawę z Matką Bożą. Mówi się o nim, że nie odbywał w życiu żadnych podróży zagranicznych, nie miał na to po prostu czasu. Teraz jednak oczekując na swoją biskupią konsekrację udał się do Loreto i tam przez trzy dni przeżywał w osobistej modlitwie tajemnicę Nazaretu, początek Chrystusowego dzieła Odkupienia dokonanego przy tak wielkim współudziale Maryi, służebnicy Pańskiej. Dziewiczej Matce Jezusa Chrystusa poświęcił tam swoją diecezję i wszystkie związane z nią pasterskie troski i kłopoty. W Loreto bowiem znajduje się według tradycji nazaretański domek Najświętszej Rodziny, obudowany dookoła wspaniałą bazyliką. Dla nas Polaków Loreto jest jeszcze godne wspomnienia ze względu na cmentarz naszych żołnierzy z ostatniej wojny, których spoczywa tam około tysiąc.

Konsekrację biskupią przyjął Alfons Liguori 20 czerwca 1762 roku w Rzymie, również w kościele Matki Bożej, zwanym „Santa Maria sopra Minerva”. Po odbyciu ingresu do katedry w Sant' Agata, biskup Liguori zaczął natychmiast otaczać serdeczną troską pasterską całą diecezję, tak duchowieństwo jak i lud Boży. Liczebność duchowieństwa była niestety zbyt wielka (12 księży na tysiąc wiernych), co stwarzało niemałe problemy. Biskup rozpoczął od dokształcania księży pod względem intelektualnym i wszelkimi sposobami usiłował podnieść poziom ich życia moralnego. Wydawał mądre zarządzenia, niezbyt liczne, ale za to egzekwowane dokładnie. Uznającym winę chętnie przebaczał, ale zdarzało się, że opornych posyłał nawet do więzienia. Otoczył też ojcowską troską seminarium diecezjalne, w którym wówczas było około 70 kleryków. Wielki nacisk kładł na godne sprawowanie świętej liturgii i katechizację ludu. Sam prowadził bardzo prosty styl życia, nawet wprost ubogi, co było zgorszeniem dla niejednych, ale głębiej myślący podziwiali nowego biskupa i ogromnie go cenili. U prostego ludu uchodził za świętego.

Troska o dobro duchowe wiernych diecezji była naczelną troską świętego biskupa. Nie potrzebował troszczyć się o materialną budowę kościoła, zwłaszcza katedry, bo zastał dom Boży pięknie odrestaurowany. Natomiast dla ludzi miał zawsze szeroko otwarte serce. Niedługo po objęciu diecezji nastała wielka potrzeba pospieszenia ludziom z pomocą materialną. Bowiem w latach 1763-1764 nastał w południowej Italii wielki głód. Alfons przewidział tę klęskę i zgromadził znaczne zapasy żywności, ale to oczywiście nie wystarczyło. Jak kiedyś do Józefa Egipskiego, tak teraz do biskupa Liguori szły tłumy nędzarzy prosząc o chleb. Nikomu nie odmawiał, a gdy zapasy się wyczerpywały, sprzedawał co mógł z osobistych rzeczy, które miały jakąś wartość, a nawet zamierzał zastawić katedralne naczynia liturgiczne. Sprzeciwiła się temu kapituła katedralna, a gdy nadeszło pozwolenie ze Stolicy Apostolskiej, klęska była już zażegnana. Prosty lud długo pamiętał dobrego biskupa społecznika, który z zapomnieniem o sobie tak bardzo poświęcał się ratowaniu będących w potrzebie swoich diecezjan. Zgodził się nawet na to, że matki idące do pracy zostawiały dzieci w biskupim pałacu. Cały budynek rozbrzmiewał nieraz niesamowitym krzykiem i płaczem tych maluchów, służba wpadała w nerwy, ale sam biskup uśmiechał się dobrotliwie pracując przy swoim biurku. Mawiał wtedy, że słucha najpiękniejszej symfonii. A trzeba pamiętać, że w tych latach już stale dokuczał mu artretyzm i silne bóle głowy.

Wobec tak wielu zajęć i kłopotów zachowywał biskup Liguori anielską wprost cierpliwość i niczym niezmącony spokój. Podejmował też bardzo mądre i roztropne decyzje. Na biurku obok książek i przyborów do pisania stał zawsze piękny obraz Matki Bożej Dobrej Rady. Alfons miał zwyczaj pozdrawiać Maryję za każdym uderzeniem dużego szafowego zegara, który wybijał powoli kwadranse i godziny. Miał również zwyczaj, że w przypadku trudnej sytuacji, kiedy powstawał ciężki do rozwiązania problem teoretyczny czy praktyczny, przerywał na chwilę rozmowę czy pisanie, skupiał się na obrazie Matki Bożej Dobrej Rady, trwał parę chwil na modlitwie radząc się Tej, którą Kościół wzywa jako Stolicę Mądrości. Potem podejmował decyzję i nie zdarzało się, by musiał jej następnie żałować, czy odwoływać. W jego decyzjach była bowiem zawsze obecna Matka Dobrej Rady.

Kończąc dzisiejsze rozważanie postanówmy i my, by w każdej trudniejszej sytuacji kierować nasz wzrok na Maryję i Jej się radzić, a unikniemy pomyłek, które nas już niejednokrotnie wiele kosztowały.

 

11. Bolesny i trudny finisz

Św. Alfons nie cieszył się właściwie nigdy mocnym zdrowiem. Przez ostatnie dwadzieścia lat swego długiego życia cierpiał bardzo, a postępujący artretyzm zniekształcił karykaturalnie jego ciało. Z racji zdrowotnych kierował kilka razy prośbę do Stolicy Apostolskiej o zwolnienie z urzędu biskupa, ordynariusza diecezji. Początkowo próśb tych w Rzymie nie respektowano, w końcu jednak otrzymał zwolnienie. Powrócił wówczas do domu swego Zgromadzenia w Pagani. Na drugim piętrze tegoż klasztoru zachowano z pietyzmem po dzień dzisiejszy dwa narożne pokoje jako drogą pamiątkę po Ojcu Założycielu. Jeden pokój był sypialnią a zarazem pracownią biskupa emeryta. Pod ścianą stoi do dziś mały stolik, a na nim słynny obraz Matki Bożej Dobrej Rady. Obok kawałek białego marmuru i karteczka z napisem, świadczącym o tym, że owa płytka marmuru pełniła rolę medycyny, kiedy święty doznawał szczególnie silnych bólów głowy. Pocierał po prostu czoło zimnym kamieniem i to sprawiało mu chwilową przynajmniej ulgę w cierpieniu przykrym i przeszkadzającym w pisarskiej pracy.

Drugi pokój służył jako kaplica prywatna. Znajduje się w nim prosty ołtarz z wizerunkiem Chrystusa Ukrzyżowanego i bardzo skromny klęcznik do modlitwy. Ściany zdobi dziś kilka obrazów, wśród nich jeden drugi portret świętego. W tych dwóch pokojach dogasało powoli, w wielkim cierpieniu fizycznym i niemniej ciężkich udręczeniach ducha, wspaniałe życie tego wielkiego człowieka.

Godnym uwagi jest jeszcze korytarz drugiego piętra, gdzie na ścianach wiszą do dziś obrazy drogi krzyżowej. Święty Alfons codziennie przesuwał się powoli obok tych stacji, najpierw pieszo podpierając się laską, a potem na drewnianym, niemiłosiernie skrzypiącym wózku. Rozważania cierpień Chrystusowych oraz udręczeń serca Matki Boleściwej umacniały Alfonsa do dźwigania własnego bardzo trudnego krzyża. Z okna na przeciwległym końcu korytarza widać było kiedyś doskonale Wezuwiusz. Obecnie zasłaniają go wysokie, nowo zbudowane bloki. Obraz umieszczony przy oknie upamiętnia moment, kiedy św. Alfons jako staruszek gasi znakiem krzyża płomienie i ognistą lawę wybuchającego wulkanu. Jest to wspomnienie historycznego wydarzenia.

Święty Założyciel coraz bardziej niedołężniał i jako przełożony generalny, wybrany ówczesnym zwyczajem dożywotnio, nie mógł już kontrolować wszystkich spraw Zgromadzenia. Zaufał w tej dziedzinie swoim współpracownikom i zastępcom.

Przez całe lata trwały starania o państwowe zatwierdzenie Zgromadzenia. Była to sprawa bardzo trudna, gdyż ówczesne władze świeckie niechętnie, a nawet wrogo nastawione do Rzymu, nie chciały w żadnym przypadku dopuścić do wzmocnienia wpływu Kościoła na terenie Królestwa Neapolitańskiego. Państwowe uznanie nowego Zgromadzenia zatwierdzonego już w 1749 roku przez Stolicę Apostolską byłoby aktem ustępstwa i uznania w pewnym sensie większego autorytetu papieża. Przedłużający się stan niepewności ciążył bardzo Zgromadzeniu, aż wreszcie zadecydowano się pójść na kompromis i zgodzić się na żądania władz państwowych. W 1780 r. Zgromadzenie otrzymało w Neapolu państwowe zatwierdzenie jako luźne stowarzyszenie księży zawiązane w celach misyjnych, ale bez ślubów i bez reguły zatwierdzonej przez papieża. Św. Alfons nie wiedział, jaki dokument podpisuje, a gdy sobie wszystko uświadomił po otrzymaniu dekretu królewskiego, było już za późno. Stolica Apostolska zareagowała ostro uznając za autentyczne Zgromadzenie Redemptorystów tylko te kilka klasztorów, które znajdowały się na terenie Państwa Kościelnego. Domy na terenie Królestwa znalazły się poza Zgromadzeniem. Było to przeżycie tragiczne, zwłaszcza dla św. Alfonsa. Rozłam w Zgromadzeniu trwał do roku 1793, czyli jeszcze sześć lat po śmierci Założyciela.

W tych ciężkich latach św. Alfons dźwigał niesłychanie cierpliwie podwójny krzyż szukając ratunku w modlitwie. Słabł jednak coraz bardziej i nawet na siedząco nie potrafił już zbliżać się do ołtarza Pańskiego. Jeden z ojców sprawował codziennie Najświętszą Ofiarę w kapliczce obok pokoju świętego i posilał go Ciałem Pańskim. Odpadły już modlitwy brewiarzowe, pozostał właściwie tylko różaniec, którego święty już z rąk nie wypuszczał. Modlił się na różańcu zwykle z bratem zakonnym, który mu posługiwał w ostatniej chorobie. Czasem i kilka razy na dzień odmawiali różaniec, a kiedy brat dziwił się temu, święty staruszek mówił: „Bracie, od różańca zależy przecież moje zbawienie”. Był wierny do końca życia swemu nabożeństwu do Matki Bożej, bo przecież przez całe życie uczył słowem i przykładem, że Maryja jest wszelkich łask Pośredniczką, a w szczególny sposób należy Jej polecać ostateczne wytrwanie, czyli innymi słowy swoje zbawienie. W Zgromadzeniu Redemptorystów istniał zawsze zwyczaj codziennego odmawiania słynnej antyfony maryjnej Salve Regina z prośbą o łaskę wytrwałości.

Tak oto w cierpieniu bardzo wielkim i długotrwałym dopełniała się współpraca św. Alfonsa z Chrystusem Odkupicielem dla zbawienia świata. Obfite Odkupienie przepływało szeroką rzeką przez jego umęczonego ducha i zniekształcone chorobą ciało, dopóki wszystko się nie wykonało. Jego ofiara dopełniła się 1 sierpnia 1787 roku w samo południe, kiedy odezwał się dzwon na Anioł Pański. W tym momencie wielki czciciel tajemnicy Wcielenia odszedł do radości swojego Pana. Rozgłos świętości i liczne cuda sprawiły, że jego beatyfikacja odbyła się w Rzymie w 1816 roku, kanonizacja natomiast w roku 1839.

Dziękując Bogu za tak wspaniałe życie człowieka, który zrozumiał Chrystusowe Odkupienie i temu dziełu poświęcił całe swoje życie, módlmy się dzisiaj, by wszystkie sprawy naszego życia znalazły swój najgłębszy sens w zjednoczeniu z Chrystusem Odkupicielem.

 

12. Duchowość św. Alfonsa Liguori

Św. Alfons Liguori jest niezwykle bogatą osobowością i trudno w paru słowach podać wyczerpującą charakterystykę jego duchowości. Spośród dzieł napisanych przez świętego wydaje się, że jego duchowość najbardziej charakteryzuje książka, którą w najnowszym polskim przekładzie sprzed kilku lat zatytułowano: „Umiłowanie Jezusa Chrystusa w życiu codziennym”. Już pierwsze jej zdanie podkreśla zasadniczą myśl św. Alfonsa, którą rozwinie w dalszym tekście: „Szczytem naszej świętości i doskonałości jest miłość do Jezusa Chrystusa, naszego Boga, naszego najwyższego Dobra i naszego Zbawiciela”. Św. Alfons pisał tę książkę już jako biskup, w 72 roku swego życia. Jest to zatem owoc wielu przemyśleń i jakby podsumowanie praktyki całego życia. Wybija się w niej na pierwsze miejsce bezwzględny prymat miłości.

Św. Alfons zapatrzył się w tajemnicę miłości Boga ku ludziom i widział jej najwyższe objawienie w dziele Odkupienia dokonanym przez Jezusa Chrystusa. Dzieło to stało się przedmiotem jego kontemplacji, a całe życie świętego było nieustanną współpracą z Najświętszym Odkupicielem. Wyrażało się to także w jego życiowym motcie, które stało się również hasłem założonego przez niego Zgromadzenia: „Obfite u Niego Odkupienie”.

Tajemnicę Odkupienia obejmował św. Alfons w trzech wymiarach: Wcielenie, Męka i Eucharystia, a konkretnymi symbolami były tu następujące znaki: Żłóbek, Krzyż i Sakrament. Wokół tych tajemnic i znaków krążą nieustannie myśli Alfonsa i jego modlitewne rozważania. Na cześć tajemnicy Wcielenia Bożego Słowa napisał również wiele pieśni, z których najbardziej znaną jest kolęda „Tu scendi dalle stelle” (Zstąpiłeś z gwiazd dalekich). Skomponował ją nasz święty podczas misji w parafii Nola w 1755 roku. Łączy się z tym zabawna historia. Podczas nabożeństwa święty Alfons chciał zaśpiewać tę pieśń, więc poprosił ministranta, by mu przyniósł tekst, który znajduje się w kieszeni ks. proboszcza. Ten bowiem chciał koniecznie mieć tekst owej pieśni dopiero co skomponowanej, ale św. Alfons pragnąc dokonać jeszcze pewnych poprawek nie miał ochoty udostępnić jej natychmiast proboszczowi. Po wyjściu Alfonsa proboszcz zabrał rękopis chcąc jak najprędzej dokonać odpisu, aż tu nagle wykryto „złodzieja”.

„Zstąpiłeś z gwiazd dalekich”, to pieśń o Bogu, który opuszcza wspaniałości nieba, aby stać się człowiekiem. A jeśli Bóg porzuca wspaniałe niebo z miłości dla człowieka, to i człowiek winien wszystko oddać z miłości ku temu Bogu. Poznanie prawdy, że Syn Boży opuścił gwiaździsty tron swojej niebieskiej chwały, dało początek bezinteresownej miłości św. Alfonsa. Nie była ona jedynie uczuciem i piękną deklaracją słowną, ale znalazła swój wyraz w formie porzucenia świata, który stwarzał mu tak piękne perspektywy kariery. Opuszcza dalej samego siebie, czyli zapomina o sobie, by oddać się całkowicie Temu, który go tak bardzo umiłował. Nie dziwimy się, że święta Bożego Narodzenia były w Zgromadzeniu Redemptorystów przeżywane zawsze z pełną serdecznej miłości pobożnością.

Żłóbek jednak to dopiero punkt wyjścia. Jeszcze mocniejszym dowodem miłości jest punkt dojścia, koronujący dzieło Odkupienia: Męka i Śmierć, symbolizowane w znaku Krzyża. Jezus, mogąc nas odkupić bez cierpienia, wybrał jednak śmierć i to krzyżową. Pytamy: dlaczego? Odpowiada święty Alfons: Aby nam objawić miłość, jaką ku nam płonął. „Umiłował nas i wydał samego siebie za nas” powtarza za św. Pawłem (2 Kor 5, 14). Umiłował nas i dlatego wydał się na cierpienia, zniewagi, śmierć najboleśniejszą... Miłość przybiła Jezusa do krzyża, ale też z krzyża płynie wezwanie, aby się zrewanżować Jezusowi z naszej strony jak najbardziej prawdziwą i ofiarną miłością. Św. Alfons był taką właśnie miłością przeniknięty, jego życie wzięte w całości i każdy jego szczegół są aktami miłości.

Całe dzieło Odkupienia jako dzieło miłości znajdował św. Alfons w Eucharystii, żywej Pamiątce Pana. Duchowość alfonsjańska jest chrystologiczną odpowiedzią miłości, ale skoncentrowaną szczególnie na Eucharystii. Pobożność alfonsjańska jest wybitnie eucharystyczna. Książeczka św. Alfonsa zatytułowana: „Nawiedzenia Najświętszego Sakramentu”, zawierająca zbiór 31 modlitw przed Najświętszym Sakramentem na każdy dzień miesiąca, ofiaruje nam przepiękny sposób kontemplacji miłości Odkupieńczej Jezusa objawiającej się nieustannie w tajemnicy Eucharystii. Sam św. Alfons praktykował bardzo gorliwie ten sposób oddawania czci Chrystusowi Odkupicielowi, dodając zawsze modlitwy związane z nawiedzeniem i pozdrowieniem Maryi.

Msza św. stała rzeczywiście w centrum życia świętego Alfonsa. Zabiegał usilnie, by wszyscy kapłani sprawowali ją godnie i bez pośpiechu. Zalecał wszystkim tak prowadzić swoje życie, by każdego dnia czystym sercem i ze spokojnym sumieniem mogli przystępować do ołtarza Bożego. Polecał przygotowanie modlitewne do uczestnictwa we Mszy św. i Komunii św., podkreślając szczególnie wagę dziękczynienia. Bez tego bowiem zabraknie prawdziwej dyspozycji wewnętrznej i działanie Jezusowej łaski zostanie z winy człowieka ograniczone w swoich skutkach. A przecież szczególnie przez Najświętszą Eucharystię Jezus Chrystus pragnie uczynić ludzi uczestnikami swego Odkupienia.

Kończąc dzisiejsze rozważanie prośmy Chrystusa przez pośrednictwo Maryi oraz św. Alfonsa, abyśmy się rozmiłowali w tajemnicy naszego Odkupienia. Módlmy się, by znaki tegoż Odkupienia: Żłóbek, Krzyż i Najświętszy Sakrament stały się i dla nas skutecznymi pobudkami miłości. Niech i nasza pobożność za wzorem św. Alfonsa Liguori stanie się pełną odpowiedzią na miłość, jaką nas Chrystus umiłował. Otwórzmy szeroko drzwi naszych serc Jezusowi Chrystusowi, naszemu Odkupicielowi.

 

13. Święty Gerard Majella

Zgromadzenie Redemptorystów, założone przez świętego Alfonsa Liguori, jest wspólnotą misyjną, składającą się z kapłanów i braci zakonnych, którzy są pomocnikami apostolskimi w dziele Odkupienia. Chlubą braci redemptorystów jest św. Gerard Majella, wielki charyzmatyk, który w krótkim czasie swego życia, a żył tylko 29 lat, osiągnął wysokie szczyty świętości.

Gerard urodził się w 1726 r. w Muro Lucano, w południowych Włoszech, w ubogiej rodzinie pobożnych katolików Dominika i Benedetty. W domu rodzinnym nauczył się miłości do modlitwy i ducha ofiary. Dość wcześnie osierocony przez ojca musiał troszczyć się o potrzeby matki i trzech sióstr pracując jako krawiec. W wieku 14 lat chciał wstąpić do zakonu kapucynów, ale nie został przyjęty ze względu na słabe zdrowie. Dziewięć lat później, mając 23 lata, wykazując wielką wytrwałość i pragnienie całkowitego oddania się Chrystusowi, został przyjęty do grona braci zakonnych Zgromadzenia Redemptorystów.

Gerard był wspaniałym bratem zakonnym i w kolejnych latach pracował jako ogrodnik, zakrystianin, krawiec, furtian, kucharz, kwestor, stolarz i murarz. Był bardzo pojętny – wystarczyło, że poszedł do warsztatu rzeźbiarza i bardzo szybko nauczył się robienia krzyży. Stał się skarbem dla wspólnoty, a jego ambicją było to, żeby zawsze i we wszystkim pełnić wolę Bożą.

Odznaczał się szczególną gorliwością o zbawienie dusz, cierpliwością w różnych dolegliwościach, miłością względem chorych i ubogich. Wykazywał wielką pokorę wobec oszczerstw, posłuszeństwo zakonne, ducha umartwienia ciała i nieustannej modlitwy. Napisał wiele listów w ramach kierownictwa duchowego i osobisty regulamin życia. Bóg obdarzył go łaską uzdrawiania, duchem proroctwa oraz darem przenikania tajemnic.

Św. Gerard był wielkim czcicielem Jezusa Ukrzyżowanego. Mógł z pełną prawdą zastosować do siebie słowa św. Pawła Apostoła: „Razem z Chrystusem jestem przybity do krzyża” (Ga 2, 19). Życie Gerarda – podobnie jak życie Chrystusa – było całkowicie poddane woli Bożej. Kiedy uciekał z rodzinnego domu w Muro, by przyłączyć się do misjonarzy redemptorystów i zostać już z nimi na zawsze, zostawił swej matce na pożegnanie kartkę z następującym oświadczeniem: „Idę, aby zostać świętym. Zapomnijcie o mnie”. Na serio potraktował wezwanie zawarte w jednym z listów św. Pawła: „Wolą Bożą jest uświęcenie wasze”. Gdy leżał złożony już śmiertelną chorobą w swej zakonnej celi w Materdomini, prosił, by na drzwiach umieścić napis: „Tu się wypełnia wola Boża”.

Gerard Majella nazywany jest często świętym cudotwórcą. Niewielu świętych może się poszczycić tak wielką ilością cudów, jakie się jemu przypisuje. Gerard przywrócił życie pewnemu chłopcu, który spadł z bardzo wysokiej skały; pobłogosławił słaby plon zboża biednej rodziny i zboża wystarczyło im do najbliższych zbiorów; w wielu przypadkach rozmnażał chleb przeznaczony dla ubogich; uzdrowił wielu chorych, czyniąc znak krzyża na ich ciele. Całe życie świętego brata było pełne nadzwyczajnych wydarzeń. Był on po prostu nieustannie w kontakcie ze światem nadprzyrodzonym, był do tego stopnia Bożym człowiekiem, że moce niebieskie stały jakby do jego dyspozycji. Ci wszyscy, którzy kochają św. Gerarda, czują wielkie pragnienie zgłębiania jego tajemnicy. Zauważają w nim dynamiczną obecność łaski, uderza ich czar, którym promieniuje on dzięki całkowitemu zjednoczeniu się z Chrystusem, oraz jego radosna dyspozycyjność wobec braci. Na podstawie cudownych wydarzeń zapisanych w pamięci ludu intuicyjnie rozumieją jego głęboką wewnętrzną prawdę.

Jan Paweł II w specjalnym liście skierowanym do redemptorystów w 2004 r. z okazji stulecia kanonizacji św. Gerarda nazwał go „wspaniałym uczniem świętego Alfonsa Liguori” i zachęcił redemptorystów, aby „ożywiali w sobie zapał św. Gerarda”. Tak o nim napisał:

„Gerard Majella jest jednym z tych małych, w których Bóg zajaśniał mocą swego miłosierdzia! Radosne i pełne zaufania «tak» dla woli Bożej, wspierane nieustanną modlitwą i nadzwyczajnym duchem pokuty, przekształcało się w nim w miłość wrażliwą na duchowe i materialne potrzeby bliźnich, zwłaszcza tych najuboższych. Chociaż nie miał specjalnych studiów, Gerard przenikał tajemnice Królestwa Bożego i z prostotą promieniował nimi na tych, którzy zbliżali się do niego. Odczuwał wielką konieczność nawracania grzeszników i był niezmordowany w tym dziele; tak samo umiał podtrzymywać i podnosić na duchu osoby powołane do życia konsekrowanego”.

Grób św. Gerarda znajduje się w sanktuarium maryjnym w południowych Włoszech, zwanym Materdomini. Sanktuarium to przyjął pod opiekę duchową redemptorystów jeszcze św. Alfons Liguori, po misji dawanej w pobliskim Caposele. Tam u stóp Matki Bożej spędził ostatnie chwile swego życia brat Gerard i stamtąd odszedł do Pana 16 października 1755 r.

Sława jego świętości i ufność w jego wstawiennictwo nieustannie wzrastały po śmierci brata Gerarda. Jego relikwie stanowią do dziś cel licznych pielgrzymek z Włoch oraz z wielu krajów świata. Do grobu św. Gerarda przybywa rocznie ponad pół miliona pielgrzymów, którzy z ufnością zwracają się do niego w najtrudniejszych sprawach. Jest on czczony w Kościele jako patron i opiekun matek spodziewających się potomstwa oraz patron dobrej spowiedzi. Tak to pokorny brat zakonny działa nadal po śmierci, nawet mocniej niż inni święci redemptoryści nie wyłączając samego założyciela. Niech wstawia się także za nami!

 

14. Św. Gerard Majella – Patron i opiekun Matek

Św. Gerard Majella jest patronem i opiekunem matek oczekujących potomstwa jakże aktualnym na dzisiejsze czasy. Cudowny apostolat św. Gerarda na rzecz matek był przyczyną jego sławy jeszcze za życia. Pewnego dnia w miejscowości Oliveto, gdy wychodził z domu swoich przyjaciół, rodziny Pirofaldo, jedna z córek zwróciła mu uwagę, że zostawił w domu swoją chusteczkę do nosa. W swojej proroczej wizji Gerard natychmiast powiedział: „Zatrzymaj ją sobie. Któregoś dnia ci się przyda”. Chusteczka była przechowywana jako miła pamiątka po Gerardzie. Kilka lat później dziewczyna ta wyszła za mąż. Kiedy nadszedł dzień narodzin jej pierwszego dziecka, w czasie porodu znalazła się w niebezpieczeństwie śmierci. Przypomniała sobie wtedy słowa Gerarda i poprosiła o chusteczkę. Położyła ją na brzuchu i zaczęła się modlić. Prawie natychmiast niebezpieczeństwo minęło i urodziła przepiękne dziecko. Nowina ta rozeszła się lotem błyskawicy, a chusteczkę podzielono na kawałki, bo wszyscy chcieli ją posiadać.

W innym przypadku pewna matka prosiła Gerarda o modlitwę, ponieważ znalazła się w niebezpieczeństwie wraz z dzieckiem, które nosiła w swoim łonie. Obydwoje natychmiast ocaleli i odzyskali zdrowie. Od tego czasu matki mające urodzić dziecko przyzywają pomocy św. brata Gerarda w swoich modlitwach.

Miejscowość Materdomini, niedaleko od Salerno na południu Włoch, gdzie Gerard przeżył kilka ostatnich miesięcy swego krótkiego życia, szybko stała się sanktuarium i celem licznych pielgrzymek. Cuda, jakie towarzyszyły życiu św. Gerarda, nie przestały się dokonywać po jego śmierci. Na skutek tych cudów włoskie matki podjęły starania, aby ogłoszono go ich patronem. W czasie procesu beatyfikacyjnego stwierdzono, że Gerard był znany jako „święty od szczęśliwych porodów”.

Tysiące matek mogły doświadczyć jego pomocy poprzez działalność Bractwa św. Gerarda. Liczne szpitale swoje oddziały porodowe poświęciły św. Gerardowi, a pośród pacjentek rozdzielane są medaliki i obrazki św. Gerarda wraz z umieszczoną na nich odpowiednią modlitwą. Tysiącom dzieci rodzice nadawali imię Gerard w przekonaniu, że poród był szczęśliwy dzięki wstawiennictwu świętego. Nawet dziewczynkom nadawano jego imię i stąd powstały interesujące żeńskie przekształcenia imienia Gerard na: Gerarda, Gerardina czy Gerardita. W okolicach Materdomini i Salerno zachował się uroczy zwyczaj błogosławienia w dniu wspomnienia św. Gerarda 16 października pięknych chusteczek z jego obrazkiem, które następnie ofiaruje się młodym mężatkom jako prezent ślubny.

Św. Gerard Majella także dzisiaj czczony jest jako patron i opiekun matek i kobiet w stanie błogosławionym. Wciąż słyszy się związane z nim opowiadania o cudach uratowania życia tam, gdzie wszelka nadzieja już zgasła. Staje się on źródłem radości tam, gdzie oczekuje się nowego życia. Wiele łask zostało udzielonych przez Boga dzięki jego pełnemu mocy wstawiennictwu. Dzieci, młodzież, matki, ojcowie, młodzi małżonkowie, rodziny, osoby samotne zwracają się do niego w swoich potrzebach – a święty Gerard wysłuchuje ich modlitw i zanosi je do Boga.

Błogosławiony papież Jan Paweł II z okazji stulecia jego kanonizacji tak napisał:

„Święty Gerard Majella w sposób szczególny zwracał uwagę na dopiero co zapoczątkowane życie i na matki w stanie błogosławionym, zwłaszcza te, które znalazły się w trudnych warunkach duchowych czy materialnych. Dlatego także i dzisiaj jest specjalnym opiekunem matek brzemiennych. Ta charakterystyczna cecha jego miłości stanowi dla was i dla wiernych pewien bodziec do ukochania, bronienia i służenia zawsze ludzkiemu życiu”.

W wielu krajach matki w stanie błogosławionym, zwłaszcza w trudniejszych sytuacjach swego rodzinnego życia, wzywają pomocy św. Gerarda i doznają faktycznie jego przemożnej opieki nad poczętym a nienarodzonym jeszcze dzieckiem. Ma to miejsce szczególnie we Włoszech, Holandii, USA, Kanadzie i Brazylii. Również w Polsce rozwija się powoli kult św. Gerarda. Kilka lat temu zapoczątkowano nabożeństwo do św. Gerarda w kościele redemptorystów w Krakowie, a także w Lubaszowej, gdzie redemptoryści prowadzą parafię pod jego wezwaniem. Trzy lata temu w sanktuarium Matki Bożej w Tuchowie zostało wprowadzone półgodzinne nabożeństwo do św. Gerarda w intencji matek w stanie błogosławionym, które odbywa się w każdy wtorek przed wieczorną Mszą św. Ostatnio comiesięczne nabożeństwo do św. Gerarda rozpoczęto także w parafii redemptorystów w Toruniu.
W czasie nabożeństwa do św. Gerarda, polecane są Bogu zwłaszcza te kobiety, które przeżywają problemy zdrowotne w okresie ciąży, a także intencje małżeństw, które mają trudności w poczęciu dzieci, a pragną wyprosić potomstwo przez orędownictwo św. Gerarda. Na przykład w Tuchowie wiele osób składa na to nabożeństwo swoje prośby, które zapisują w specjalnej księdze próśb i podziękowań, wrzucają do osobnej skrzynki lub przesyłają na adres poczty elektronicznej: gerard@redemptor.pl. Wierni pamiętają też o podziękowaniu, jak świadczą słowa napisane przez małżonków Kingę i Łukasza: „Święty Gerardzie, dziękujemy za Twoje wstawiennictwo za naszym poczętym dzieckiem, za pozytywny wynik ostatniego badania lekarskiego. Jednocześnie gorąco prosimy o dalsze łaski, zdrowie i opiekę dla dziecka, a przede wszystkim dla Kingi”. Liczni małżonkowie kierują też prośby o dar upragnionego potomstwa.

W celu rozwoju tego nabożeństwa zostały przygotowane małe obrazki z różnymi modlitwami na odwrocie: modlitwa nowożeńców, modlitwa małżonków o dar potomstwa, modlitwa matki w stanie błogosławionym, modlitwa matki w zagrożeniu ciąży, modlitwa matki z dzieckiem oraz modlitwa w różnych potrzebach.

Takie nabożeństwo przydałoby się także w innych miejscach naszego kraju, gdzie wiele matek przeżywa różne trudności i problemy swego macierzyństwa lub małżonkowie nie mogą doczekać się potomstwa. Z ufnością powierzajmy ich opiece św. Gerarda, aby wyprosił im Bożą łaskę i duchowe wsparcie.

 

15. Św. Gerard Majella – Patron dobrej spowiedzi

W postaci św. Gerarda Majelli zadziwia nas dar przenikania ludzkich sumień. Jako brat zakonny potrafił czytać w ludzkich sercach jak w księdze i wielu grzesznikom ułatwiał drogę do pojednania z Bogiem przez sakrament pokuty. Stąd też, jak św. Alfons Liguori jest patronem spowiedników i moralistów, tak znów św. Gerard jest patronem dobrej spowiedzi, zwłaszcza tych penitentów, którym trudno przychodzi pojednanie z Bogiem poprzez szczerą spowiedź.

Przez całe życie św. Gerard żywił ogromną miłość do grzeszników, pałając pragnieniem ich zbawienia i uświęcenia. Dobrze rozumiał nieszczęsne położenie ludzi moralnie zaniedbanych, żyjących całymi latami w stanie grzechu. Dlatego gorąco pragnął, by odzyskali życie duchowe poprzez szczere nawrócenie. Nie szczędził ani energii, ani modlitw, ani umartwień w ich intencji. Świadczą o tym jego słowa, zapisane w tzw. „Regulaminie życia”:

„O Boże mój, obym mógł doprowadzić do nawrócenia tylu grzeszników, ile jest ziaren piasku w morzu i na ziemi, ile liści na drzewach i na polach, atomów w powietrzu, gwiazd na niebie, promieni słońca i księżyca, wszystkich istot żyjących na ziemi!”.

Gerard dobrze rozumiał tajemnicę Krzyża, tajemnicę, która wspaniale ukazuje okropność grzechu i równocześnie obwieszcza wyzwalającą i uzdrawiającą moc Bożego miłosierdzia. Swoim słowem i stylem życia wzywał do pokuty i pojednania współczesnych mu mężczyzn i kobiety. Jego życie było świadectwem i bezpośrednim głoszeniem Dobrej Nowiny o miłości, jaką Bóg ukochał każdego człowieka, o tym, że w Jezusie Chrystusie ludzie stają się dziećmi jednego Ojca, a więc braćmi i siostrami nawzajem dla siebie.

Ponieważ Gerard nie był kapłanem, nie mógł sam sprawować sakramentu pokuty i udzielać rozgrzeszenia, ale potrafił jak nikt inny przygotować ludzi do godnego przeżycia tego sakramentu. Dzięki swej wielkiej zażyłości z Bogiem otrzymał dar przenikania sumień ludzkich. Wykorzystywał go w celu doprowadzenia do Boga ludzi zranionych przez grzech. Wspaniale potrafił dodać odwagi tym, którzy jej potrzebowali do przezwyciężenia wstydu i lęku przed spowiednikiem. Płynącymi z głębi serca słowami otuchy potrafił wstrząsnąć najbardziej nawet zatwardziałymi grzesznikami. Wyjawiał im zatajone winy, nakłaniał do szczerej i ufnej spowiedzi, żalu za grzechy i pokuty, a tym samym do zmiany życia na lepsze.

Kiedy ojcowie w czasie misji ludowych nie potrafili poradzić sobie z jakimś grzesznikiem, mówili zwykle: „Idźcie po brata”. Prawie zawsze najwięksi nawet grzesznicy powracali pod jego wpływem do Boga. A kiedy okazywali się tak zatwardziałymi, że nic do nich nie docierało, że nie reagowali na żadne argumenty, wystarczyło jedno głośne westchnienie w ich intencji: „Maryjo, ratuj”. Dokonywało się wtedy działanie Bożej łaski przez przyczynę Maryi, którą św. Gerard otaczał wielką czcią i żarliwym nabożeństwem. Doznając sam wprost cudownej opieki Matki Bożej we własnym życiu, starał się napełnić innych ludzi ufnością w Jej pomoc we wszystkich trudnościach.

Przykładem wykorzystania otrzymanego od Boga daru jest to, co wydarzyło się w 1749 roku w Deliceto w czasie jego nowicjatu. Pewien człowiek przyjechał do klasztoru na rekolekcje zamknięte. Nie były to pierwsze jego rekolekcje. Poprzednie, jakie przeżył, były jedynie pozorem spotkania się z Bogiem i nie spowodowały prawdziwej przemiany. Również w czasie tych rekolekcji nie pozwolił on, aby Duch Święty uleczył jego serce. W zatwardziałości przystępował do Komunii Świętej. Gerard zobaczył to i zapytał się: „Gdzie idziesz?”. Gdy ten odpowiedział, że do Komunii, brat nowicjusz znów zapytał się: „Jak to do Komunii! A co z grzechami, które zataiłeś przy spowiedzi?”. I tutaj wymienił mu grzechy. Człowiek ten przestraszył się i poszedł do spowiedzi. Jednak po powrocie do domu znów popadł w te same grzechy. Kiedy po raz kolejny przyjechał na rekolekcje, Gerard otrzymał pozwolenie od przełożonego, aby porozmawiać z nim. W czasie rozmowy ukazał mu, że to jego grzechy krzyżują Jezusa. W dzisiejszym języku możemy powiedzieć, że wygłosił mu katechezę o krzyżu. Mężczyzna uwierzył w te słowa, nawrócił się, szczerze się wyspowiadał i wyszedł z grzechu. W postawie i słowach Gerarda nie chodziło o straszenie, ale o dodanie odwagi temu człowiekowi, pogrążonemu w niewoli grzechu, poprzez wskazanie na krzyż Chrystusa i jego znaczenie dla człowieka.

Umiejętność wspomagania grzeszników i przygotowania ich do owocnego przystąpienia do sakramentu pojednania, objawiała się licznymi cudownymi nawróceniami za życia świętego i po jego śmierci. Właśnie dlatego św. Gerard Majella uznawany jest za patrona dobrej spowiedzi. Do niego uciekają się w modlitwie wszyscy ci, którzy taką spowiedź chcą przeżyć. Również i my prośmy go słowami zaczerpniętymi z piosenki ku jego czci: „Gerardzie, nasze słysz błagania, wołamy ufnie z głębi dusz. Opieka twa niech nas osłania i do niebieskich wiedzie wzgórz”.

 

16. Św. Klemens Hofbauer – Apostoł Warszawy

Klemens Hofbauer przyszedł na świat w 1751 r. na terenie monarchii austriackiej – w morawskich Tasowicach koło Znojma. Miał jedenaścioro rodzeństwa! Jego ojciec – Czech z Budziejowic – był czeladnikiem masarskim, matka – córką niemieckiego rzeźnika. W dzieciństwie Klemens uczył się w miejscowej szkole, pracował na roli i należał do grupy ministrantów. W wieku 16 lat rozpoczął praktykę w piekarni w Znojmie i został czeladnikiem, a następnie kamerdynerem i uczniem w pobliskim opactwie norbertanów. Po ukończeniu szkoły klasztornej podjął próbę życia pustelniczego w Tivoli we Włoszech. Po dwóch latach odkrył jednak, że Bóg żąda od niego życia czynnego. Powrócił do Wiednia i podjął pracę w piekarni. Przez wiele lat marzył o powołaniu kapłańskim, ale nie miał wystarczających środków na podjęcie studiów. Dzięki pomocy zamożnych kobiet, mając już 30 lat, rozpoczął studia teologiczne na uniwersytecie wiedeńskim, które kontynuował w Rzymie. Tam też w 1784 r. wraz ze swoim kolegą Tadeuszem Hüblem wstąpił do Zgromadzenia Redemptorystów. Rok później obaj przyjęli święcenia kapłańskie i zostali wysłani na północ od Alp, aby tam przeszczepić to misyjne Zgromadzenie.

W lutym 1787 r. ojcowie Klemens i Tadeusz dotarli do Warszawy, gdzie udało im się założyć pierwszą placówkę redemptorystów poza Italią. Początkowo przy kościele św. Benona na Nowym Mieście było tylko ich dwóch oraz kandydat na brata zakonnego Emanuel Kunzmann, który przyłączył się do nich w czasie podróży. Pracowali dla ludności języka niemieckiego, przebywającej w Warszawie. Szybko zaczęli się uczyć się nowego języka i stopniowo objęli swoim apostolatem ludność polską. Od razu zaczęli się też troszczyć o nowe powołania do Zgromadzenia. Najpierw przyłączali się do nich obcokrajowcy, zaś po 6 latach zgłosił się pierwszy Polak, którym był Jan Podgórski. Zadbano więc o nowicjat i seminarium, aby przygotowywać nowych współpracowników. Powoli wspólnota zakonna rosła w liczbę i po dwudziestu latach było już 38 redemptorystów.

Rozwinęli oni w Warszawie naprawdę imponującą działalność apostolską. Nie mogli co prawda prowadzić na szerszą skalę misji parafialnych, jak to przewidywały reguły Zgromadzenia, ale sytuacja miejscowa otwarła przed Klemensem i jego współbraćmi inne możliwości. Szły one zasadniczo w dwóch kierunkach: praca wychowawcza w sierocińcu dla dzieci i szkołach młodzieżowych oraz praca duszpasterska w miejscowym kościele.

Praca na rzecz dzieci i młodzieży była palącą koniecznością. W tym bowiem czasie cała Polska i jej stolica Warszawa przeżywały ciężkie doświadczenia. Co prawda po pierwszym rozbiorze Polski w roku 1772 naród otrząsnął się jakby z uśpienia i sejm czteroletni wypracował projekt reformy znany pod nazwą Konstytucji 3 Maja. Znaleźli się niestety zdrajcy, którzy przy współdziałaniu rosyjskich bagnetów udaremnili tak konieczną dla kraju reformę. Nastąpił drugi rozbiór w roku 1793, a po upadku powstania kościuszkowskiego trzeci i ostatni rozbiór Polski, po czym Warszawa dostała się w ręce Prusaków, aż w roku 1807 Napoleon utworzył Księstwo Warszawskie. W naszej historii nie było zdaje się czasów bardziej burzliwych niż te 20 lat, kiedy św. Klemens pracował w Warszawie. Mnóstwo opuszczonych dzieci i młodzieży, wiele sierot, było naturalnym skutkiem ciągłych wojen, oblegania i zdobywania miasta, które przechodziło pod coraz to nowe panowanie. Klemens wyszedł naprzeciw tym potrzebom, założył sierociniec i szkołę dla chłopców, a następnie bezpłatną szkołę zawodową dla dziewcząt, pierwszą tego rodzaju szkołę w Europie.

Klemens dokonywał cudów, by wyżywić te kilkaset dzieci i młodzieży. Szukał pomocy, gdzie tylko mógł, pukał do wielu drzwi, nie lękał się żadnych zniewag i upokorzeń. Opowiadają, że pewnego razu trafił do jakiegoś lokalu, gdzie trzej panowie grali w karty. Poprosił uprzejmie o drobne bodaj wsparcie dla swoich wychowanków, ale jeden z grających podenerwowany natręctwem „żebrzącego mnicha” poderwał się i napluł Klemensowi w twarz. Ten wyjął chusteczkę, otarł spokojnie twarz i powiedział: „To dla mnie, ale bardzo proszę dać coś również dla moich sierot”. Zawstydzeni panowie sypnęli hojnie pieniędzmi, a główny winowajca jakiś czas później odbył u Klemensa szczerą spowiedź i zmienił swoje życie. Kiedy czasami spiżarnia świeciła szczerą pustką i nie było już z czego gotować obiadu, Klemens szedł do kościoła i pukał do tabernakulum, zgłaszając Jezusowi w Najświętszym Sakramencie skrajną potrzebę: „Panie, wspomóż nas, już czas najwyższy”. Nigdy nie pukał daremnie, zawsze pomoc nadeszła w samą porę.

Obok działalności oświatowo-wychowawczej redemptoryści prowadzili w Warszawie intensywną pracę duszpasterską w kościele św. Benona, którą nazwano później „nieustanną misją”. Codziennie celebrowali kilka Mszy św., prowadzili różne nabożeństwa, były też uroczyste sumy z orkiestrą, gdyż Klemens bardzo dbał o splendor służby Bożej. Prowadzono również katechezy i głoszono codziennie kilka kazań w języku polskim i niemieckim, a czasem i francuskim, by każdy mógł skorzystać. Lud gromadził się tłumnie z miasta i okolicy, a konfesjonały były ciągle oblężone. W niesłychanie trudnych czasach kościół św. Benona w Warszawie stał się ośrodkiem odnowy życia religijnego. Tę wspaniałą działalność przerwała gwałtownie kasata klasztoru redemptorystów w czerwcu 1808 roku, zarządzona przez władze francuskie, ale przy współudziale niektórych Polaków pełniących ważne urzędy w ówczesnym Księstwie Warszawskim. Lud Warszawy i całej okolicy bardzo nad tym bolał, że benonici, jak nazywano wówczas redemptorystów, już nie będą mogli pracować przy ukochanym kościele.

Należy jeszcze wspomnieć, że św. Klemens był wikariuszem generalnym Zgromadzenia Redemptorystów na terenach pozaalpejskich i jego wielką troską był rozwój terytorialny Zgromadzenia. W tym celu podejmował z Warszawy wiele tzw. podróży fundacyjnych, czyli mających na celu założenie nowych placówek redemptorystów. Kierował się ku zachodowi w stronę Szwajcarii i Bawarii, ale wszystkie, nawet pięknie zaczynające się fundacje, kończyły się zwykle po kilku miesiącach lub latach zamknięciem placówki. Okres wojen napoleońskich, ciągłe przesuwanie granic, zmiana władzy oraz rozwijające się idee oświeceniowe wybitnie nie sprzyjały rozwojowi takiego zgromadzenia jak redemptoryści. Starania Klemensa w tej dziedzinie wydały owoc dopiero po jego śmierci.

Na koniec warto dodać, że w latach 50-tych XX wieku kościół św. Benona na Nowym Mieście, przy którym ponad 200 lat temu pracował św. Klemens, został przez polskich redemptorystów podniesiony z wojennych gruzów i wewnątrz pięknie urządzony. Niech św. Klemens wstawia się u Boga za nimi i za wszystkimi, którym posługują!

 

17. Św. Klemens Hofbauer – Patron Wiednia

Ostatnie dwanaście lat swego życia Klemens Hofbauer spędził w Wiedniu. Po kilkutygodniowym uwięzieniu w Kostrzynie nad Odrą przybył do Wiednia nie mając jednak zamiaru pozostania tam na stałe. Wiedział bowiem, że w monarchii Habsburgów przesiąkniętej duchem józefinizmu, który był z zasady wrogi wszelkim zakonom, nie ma co nawet marzyć o założeniu oficjalnej wspólnoty redemptorystów. Okazało się jednak, że Opatrzność Boża tam właśnie przygotowała dla Klemensa pożyteczne pole działania.

Początkowo działalność ta była bardzo skromna. Ograniczała się ona do głoszenia niewielu kazań i spowiadania w kościele minorytów. Trzeba jednak zaznaczyć, że przybywało stopniowo zarówno słuchaczy pod amboną, jak też penitentów przy konfesjonale. Czasy były ciągle niespokojne, wojny napoleońskie wstrząsały Austrią. Wiedeń został przejściowo opanowany przez wojska francuskie. Policja cesarska również nie dawała Klemensowi spokoju, ale on był już przyzwyczajony do wszelkiego rodzaju trudności, ufał Bogu i czekał cierpliwie na rozwój wydarzeń.

Następnym etapem, poszerzającym działalność Klemensa było przejęcie kapelanii kościoła św. Urszuli i opieki duchowej nad klasztorem sióstr urszulanek, które szczęśliwie ocalały od kasaty dzięki prowadzonemu zakładowi wychowawczemu dla panien. Klemens podnosił duchowo siostry zakonne jako ich spowiednik i stopniowo rozwijał duszpasterstwo w ich klasztornym kościele. Podobnie jak w Warszawie dbał o piękną liturgię, dobre kazania i posługę w konfesjonale. Stał się duchowym kierownikiem i doradcą ludzi rożnych zawodów i warstw społecznych, którzy przychodzili do tego kościoła lub spotykali się w jego niewielkim mieszkaniu. Prałaci i urzędnicy, biedacy i szlachta, żołnierze i studenci przychodzili, aby się wyspowiadać lub tylko zasięgnąć rady. Przy spowiedzi lub duchowej rozmowie Klemens wydawał się zupełnie pogrążony w Bogu, dlatego jego rady pochodzące z głębi serca wywierały potężne wrażenie i przyczyniły się do wielu nawróceń.

Istotną rolę odegrał Klemens jako duszpasterz inteligencji, do której zaliczali się wybitni literaci i artyści, profesorzy i studenci. Odbywał z nimi częste spotkania, inspirując wiele idei, które w dużej mierze zostały zrealizowane. Ludzie ci zajęli potem ważne stanowiska w Kościele i społeczeństwie. Niektórzy z nich wstąpili do redemptorystów. Uczniowie Hofbauera z kręgu wiedeńskich romantyków odegrali wiodącą rolę w nowej epoce, która nadeszła po oświeceniu. Dzięki temu Klemens przyczynił się do odrodzenia życia religijnego w samym Wiedniu i poza nim.

Oddając się cichej pracy kapłańskiej, zgodnie z powołaniem redemptorysty Klemens zawsze dawał pierwszeństwo ludziom ubogim, dzieląc się z nimi żywnością i odzieżą. Godne uwagi jest jego duszpasterstwo chorych, a zwłaszcza umierających. Wzywano go stosunkowo często do chorych zwłaszcza wtedy, gdy trudno było nakłonić ich do pojednania się z Bogiem. W ciągu 12 lat pobytu w Wiedniu Klemens przygotował na przejście do wieczności około 2 tysiące chorych. Z tej liczby tylko jeden mason odrzucił stanowczo propozycję spowiedzi i umarł bez oznak chrześcijańskiej pokuty. Wszyscy inni poddawali się kapłańskiemu charyzmatowi Klemensa i jednali się z Bogiem. Idąc ulicami miasta do chorych, zawsze przesuwał w ręku paciorki różańca, polecając skutecznie Matce Bożej, ucieczce grzeszników, tych biednych zazwyczaj ludzi.

Wrogowie Klemensa i w Wiedniu nie dawali mu spokoju. Postarali się w kurii arcybiskupiej o przysłanie mu zakazu głoszenia kazań. Skazany przez rok na milczenie na ambonie, tym bardziej gromadził pojedyncze osoby i różne grupy w swoim mieszkaniu. Sam też odwiedzał domy ludzi biednych i mało znaczących, ale również wielkich i uczonych. Policja śledziła wszystkie jego kontakty, groziło mu wydalenie z miasta. Próbowano go za wszelką cenę skompromitować.

Klemens nie upadał jednak na duchu, bronił się dzielnie i ostatecznie zwyciężył. Pozostał w Wiedniu do śmierci, która nastąpiła 15 marca 1820 roku. Na siedem dni przed śmiercią odprawił ostatnią Mszę św. u sióstr urszulanek. Tego dnia również ostatni raz wysłuchał spowiedzi sióstr. Na pożegnanie powiedział jednej z nich: „Módl się za mnie gorąco, bo jestem ciężko chory”. Lekarskie starania nie dawały żadnych rezultatów. 15 marca, po przyjęciu sakramentów świętych, ożywił się na chwilę i wypowiedział słowa, które od dzieciństwa często powtarzał, a właściwie śpiewał: „Wszystko mojemu Bogu na chwałę, na Jego większą cześć i uwielbienie”. W południe, kiedy rozległ się głos dzwonu, ożywił się po raz ostatni i powiedział: „Módlcie się, dzwonią na Anioł Pański”. W czasie modlitwy spokojnie i cichutko skonał.

Uroczystości pogrzebowe odbyły się w katedrze wiedeńskiej i zgromadziły niezliczone rzesze wiernych. W pięć tygodni po jego śmierci Zgromadzenie Redemptorystów zostało zatwierdzone w Austrii przez cesarza Franciszka. Zaczęło bardzo szybko rozwijać się w Europie, a w 1832 roku pierwsi redemptoryści udali się do Ameryki Północnej. W roku 1909 papież Pius X ogłosił Klemensa świętym. Jest on czczony w Kościele jako patron Wiednia, apostoł Warszawy oraz opiekun duchowy piekarzy i cukierników. Jego wspomnienie liturgiczne przypada 15 marca.

Jak mogliśmy zobaczyć, św. Klemens w swoich staraniach doznawał jednego niepowodzenia po drugim. Jednak nie poddawał się i nie rezygnował. Na koniec warto więc zapytać, skąd czerpał siłę? Z jego osobistych wypowiedzi i świadectw na temat jego życia, dowiadujemy się, że tymi źródłami duchowej siły były dla niego: mocna wiara, ufność pokładana w Bogu, modlitwa i Eucharystia oraz wielkie umiłowanie Kościoła i przekonanie, że Ewangelię trzeba ciągle głosić na nowo. Niech św. Klemens wstawia się również za nami i wyprasza nam odwagę i wytrwałość na drodze wiary!

 

18. Święty Jan Neumann jako kapłan i redemptorysta

Jan Neumann, późniejszy redemptorysta, a następnie biskup Filadelfii w Stanach Zjednoczonych, urodził się w 1811 r. w czeskiej miejscowości Prachatycze, jako trzecie z sześciorga dzieci państwa Neumannów. Jego ojciec był Niemcem a matka Czeszką. Już od dzieciństwa mały Janek zdradzał wielkie zamiłowanie do nauki i dlatego nic dziwnego, że w roku 1823 rozpoczął naukę w gimnazjum ojców pijarów w Czeskich Budziejowicach. Po ukończeniu gimnazjum otwarła się przed nim teoretycznie droga do seminarium duchownego. Niestety w Budziejowicach na 90 kandydatów było tylko 20 miejsc, a zatem bardzo mizerna szansa przyjęcia. Mimo to, bez żadnej protekcji został przyjęty do seminarium.

Dzięki lekturze listów misjonarzy zapalił się pragnieniem pracy dla Kościoła na kontynencie amerykańskim. Przeniósł się do Pragi, gdzie była możliwość uczenia się języka angielskiego. Pod koniec studiów seminaryjnych Janek dowiedział się ku swemu wielkiemu zmartwieniu, że niestety biskup nie udzieli mu święceń kapłańskich. Biskup ogłosił, że będzie święcił tylko tych, których panowie zaprezentują jako przyszłych kapelanów swoich pałacowych kaplic. Janek nie miał żadnego możnego protektora. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić coś podobnego, ale wtedy w Czechach było bardzo dużo kapłanów. Kleryk Jan napisał więc do różnych biskupów Europy, ale wszędzie sytuacja była podobna. Nikt nie potrzebował nowych kapłanów. Jan był nadal przekonany, że ma powołanie kapłańskie, chociaż wszystkie bramy zostały przed nim zamknięte. Ponieważ marzył o misjach w Ameryce Północnej, dlatego napisał do tamtejszych biskupów i czekał cierpliwie na spełnienie się woli Bożej. Po długim oczekiwaniu nadszedł list od biskupa Nowego Jorku, który zgodził się go wyświęcić.

Wymarzona chwila wyjazdu na misje nadeszła z początkiem lutego 1836 roku. Janek opuścił rodzinny dom nie żegnając się z nikim. Dopiero z Budziejowic wysłał rodzinie list pożegnalny następującej treści:

„Drodzy Rodzice! Chciałem zaoszczędzić Wam i sobie męki pożegnania, dlatego wyjechałem, nie mówiąc Wam, że już nie wrócę. Jestem pewien, że Wasze błogosławieństwo towarzyszyć mi będzie wszędzie. Nie mogę się sprzeciwiać wezwaniu Boga. On każe mi pracować dla dusz najbardziej opuszczonych. To również przyczyni się do Waszej szczęśliwości w niebie”.

Z takim nastawieniem ducha Jan opuszczał swoją ojczyznę i udawał się do Stanów Zjednoczonych jako 25-letni kleryk, pragnąc pozyskiwać ludzi dla Chrystusa i wspomagać opuszczonych duchowo emigrantów. Po 40 dniach podróży okrętem dotarł do portu w Nowym Jorku. Biskup tego miasta ustalił natychmiast daty święceń wyższych i w dniu 25 czerwca 1836 Janek został już na wieki Chrystusowym kapłanem. Przez cztery lata pracował dzielnie jako wędrowny misjonarz rozległych terenów diecezji Nowego Jorku. Najpierw posługiwał wśród niemieckich emigrantów. Jego parafia w zachodniej części stanu Nowy Jork rozciągała się od jeziora Ontario aż po Pensylwanię. Jego kościół nie posiadał ani dzwonnicy, ani posadzki, ale nie miało to większego znaczenia, ponieważ ks. Jan prawie zawsze był w drodze i ciągle przemieszczał się z jednej wioski do drugiej, chodząc nawet po górach, aby odwiedzić chorych. Zatrzymywał się na poddaszach domów i w gospodach, i nawet tam podejmował próby katechizacji. Mszę św. sprawował na kuchennych stołach, uczył katechizmu, kształcił też przyszłych nauczycieli i katechetów.

Podczas tej pracy zetknął się z redemptorystami, którzy w 1832 r. przybyli do Ameryki Północnej i posiadali już swoją główną siedzibę w Pittsburgu. Ksiądz Jan, doświadczywszy wielkich trudności pracy w pojedynkę, poczuł potrzebę życia wspólnego i jako pierwszy kapłan poprosił o przyjęcie do Zgromadzenia w październiku 1840 roku. Okres nowicjatu, który trwał 15 miesięcy, był dla ks. Jana czasem trudnej próby. Przerzucano go z miejsca na miejsce, przytłaczał go nadmiar pracy i przygnębiały trudności powstałe wewnątrz Zgromadzenia. O. Neumann pisał później bardzo delikatnie o tych sprawach:

„Zakonnicy bardziej cnotliwi bywają przez przełożonych więcej doświadczani w cierpliwości... Nie ma takich zgromadzeń, gdzie nie popełniano by błędów... A Bóg celowo dopuszcza w nas pewne słabości, aby uczyć nas pokory”.

Jan Neumann przeszedł do historii jako pierwszy nowicjusz redemptorysta na ziemi amerykańskiej. Śluby zakonne złożył 16 stycznia 1842 roku. Od samego początku jego zakonni współbracia bardzo go cenili za jego świętość, zapał apostolski i dobry kontakt z innymi. Znajomość 6 współczesnych języków sprawiała, że był w sposób szczególny przygotowany do pracy w wielojęzycznej społeczności amerykańskiej XIX wieku. Nie było mu dane zbyt długo pracować spokojnie jako zwyczajny misjonarz redemptorysta, bo już z początkiem roku 1844 został mianowany przełożonym wspólnoty w Pittsburgu. Obok normalnej troski przełożonego i wielu prac misyjnych podjął się budowy okazałego kościoła i doprowadził prace do końca. Po kilku latach spadły na niego jeszcze poważniejsze obowiązki, gdyż został mianowany wyższym przełożonym wszystkich redemptorystów w Stanach Zjednoczonych. Sprawował ten urząd tylko dwa lata, ale pozostawił pamięć przełożonego bardzo pokornego i wyrozumiałego.

Przełożony Prowincji Belgijskiej, do której należały domy w Ameryce Północnej, tak mówił o ojcu Janie: „Jest wielkim człowiekiem, w którym pobożność łączy się z mocą i roztropnością”. Prośmy dziś św. Jana Neumanna, aby również nas wspomagał w trosce o nasze życie duchowe i wierną realizację codziennych zadań.

 

19. Św. Jan Neumann jako biskup Filadelfii

Najważniejsze sprawy w życiu św. Jana Neumanna rozegrały się dopiero w ostatnim dziesięcioleciu jego krótkiego życia. Z woli Stolicy Apostolskiej w 1852 r. został mianowany biskupem Filadelfii. Mądrze rządził diecezją, osobiście wizytował parafie i zwoływał synody. Dbał o poprawę warunków w swoich parafiach, troszczył się zwłaszcza o parafie narodowe, skupiające licznych emigrantów. Przez kilka lat posługi pasterskiej uczynił bardzo wiele.

Obok zwyczajnej troski pasterskiej zwrócił pilną uwagę na sprawę formacji religijnej dzieci i młodzieży. Mocno popierał tworzenie katolickich szkół parafialnych, których liczba powiększyła się do stu w jego diecezji. Były one wielką pomocą w ogólnym kształceniu młodzieży, a równocześnie zapewniały jej prawdziwie katolickie wychowanie. By zabezpieczyć tym szkołom trwałą opiekę i rozwój, powołał do życia specjalne zgromadzenie sióstr zakonnych, oparte na regule Trzeciego Zakonu św. Franciszka. Zgromadzenie to rozwijało się bardzo pięknie i w 1907 roku doczekało się zatwierdzenia Stolicy Apostolskiej.

Biskup Neumann zwracał również pilną uwagę na powstawanie zakładów dobroczynnych różnego rodzaju, jak szpitale, sierocińce, przytułki, domy spokojnej starości. Wielką troską otaczał również budowę kościołów, których wzniesiono ponad 80, a pośród których pierwsze miejsce zajmowała katedra w Filadelfii.

Nie miał czasu na pisanie książek, ale na polecenie synodu biskupów amerykańskich przygotował katechizm dla dzieci, który okazał się znakomitym podręcznikiem nauki religii i w roku 1880 doczekał się trzydziestego ósmego wydania. Opracował ponadto historię Biblii do użytku szkolnego i tłumaczenie Biblii na język niemiecki, pisał także artykuły do katolickich czasopism. Jego zasługą było również wprowadzenie na stałe praktyki czterdziestogodzinnego nabożeństwa eucharystycznego, które osobiście przygotowywał starając się o odpowiednią oprawę liturgiczną i tematykę kazań. Propagował także kult Niepokalanego Poczęcia NMP i ułożył wiele modlitw maryjnych.
Widząc tak wielki ogrom zadań, możemy zapytać, skąd biskup Jan czerpał siłę do podejmowania tylu wyzwań? W jego liście do pewnej siostry zakonnej znajdujemy wskazówkę:
„Zawsze miałem największe zaufanie do Boga, który wspiera to, co człowiek podejmuje dla Jego chwały”.

Biskup Neumann nie cieszył się nigdy silnym zdrowiem. Ogrom prac duszpasterskich i przeróżnych kłopotów wyczerpywał coraz bardziej jego niezbyt wielkie siły. Mimo to w roku 1854 odbył pielgrzymkę do Rzymu z okazji ogłoszenia przez Piusa IX dogmatu o Niepokalanym Poczęciu NMP. Przy tej okazji złożył Ojcu Świętemu sprawozdanie ze swej diecezji, a następnie wybrał się na krótkie odwiedziny do rodzinnych Prachatycz. Witano go bardzo serdecznie, cieszył się zwłaszcza ojciec, prawie ociemniały, 82-letni staruszek. Matka już dawno spoczywała w grobie. Biskup Neumann odwiedził cmentarz modląc się gorąco na grobach swoich najbliższych. Może już wtedy przeczuwał, że i on sam niedługo dołączy do ich grona.

Rzeczywiście nie dożył nawet pięćdziesiątki. Pod wieczór 5 stycznia 1860 wracając z jakiegoś urzędu upadł na ulicy Filadelfii i rozpoczęła się agonia. Podniesiono go z chodnika i zaniesiono do najbliższego domu, którego właścicielem był protestant. Przybiegł młody kapłan z olejami świętymi, a biskup cichutko, trzymając różaniec w ręku, zasnął w Panu.

Po śmierci biskupa ludzie otrzymywali za jego pośrednictwem różne łaski, graniczące nieraz z cudem. Pod koniec XIX wieku rozpoczęto proces beatyfikacyjny biskupa Neumanna, a heroiczność jego cnót ogłosił papież Benedykt XV dopiero w 1921 roku. Proces utknął wobec zarzutu, że biskup Neumann właściwie poza bardzo sumiennym wypełnianiem obowiązków swego powołania, nie odznaczał się niczym nadzwyczajnym. Papież zwrócił jednak uwagę na tę doskonałą wierność biskupa Neumanna w pełnieniu codziennych, zwyczajnych obowiązków. To była charakterystyczna cecha jego świętości. Mimo to, na beatyfikację musiał czekać jeszcze 40 lat. Dopiero w roku 1963, już podczas Soboru Watykańskiego II, biskup Neumann został ogłoszony błogosławionym. Z kanonizacją poszło już prędzej. Dokonała się ona na placu św. Piotra 19 czerwca 1977 za pontyfikatu Pawła VI.

W homilii wygłoszonej podczas Mszy św. kanonizacyjnej papież powiedział o nim: „Był blisko ludzi opuszczonych, lubił spotykać się z ubogimi, był przyjacielem grzeszników i teraz jest chlubą wszystkich emigrantów”. Podkreślił też u biskupa Neumanna prawdziwy chrześcijański humanizm, wrażliwość na cierpienia innych i bezkompromisowe kierowanie się prawdą. Takich wzorów potrzebują dzisiaj zarówno księża jak i katolicy świeccy. Módlmy się więc, abyśmy naśladując wierność św. Jana w spełnianiu codziennych obowiązków, wytrwale dążyli do świętości i owocnie służyli Kościołowi

 

 

20. Zasłużony ród Łubieńskich

Redemptoryści zostali wypędzeni z Warszawy w roku 1808 po 20 latach bardzo owocnej pracy dla miasta i całej okolicy. W latach dwudziestych XIX wieku podjęto jeszcze próbę odrodzenia wspólnoty na ziemiach polskich, gdy pierwszy polski redemptorysta o. Jan Podgórski wraz z kilkoma współbraćmi pracował w parafii Piotrkowice koło Kielc. Jednak i ta placówka została zlikwidowana w roku 1834 przez władze carskie. Powrót redemptorystów do Polski nastąpił dopiero w 1883 roku, w czym wielką zasługę miał o. Bernard Łubieński. Ponieważ przeżywamy 130 lat od tego momentu, dlatego w kolejnych czytankach chcemy przybliżyć wydarzenia z tamtych lat, by zobaczyć, jakie były drogi Opatrzności Bożej.

O. Bernard był wybitną postacią, świątobliwym, charyzmatycznym misjonarzem. Pochodził z wielkiego i zasłużonego dla Polski rodu Łubieńskich, co z pewnością pomagało mu w jego szerokiej działalności. Ród Łubieńskich sięga swymi początkami XIII wieku. Łubieńscy w ciągu stuleci oddali wielkie zasługi zarówno dla Kościoła jak i dla Ojczyzny. Kościołowi dali szereg wybitnych osób duchownych, pośród których było kilku biskupów, a nawet dwóch prymasów. Najwybitniejszym z nich był Maciej Łubieński (1572-1652), prymas Polski, arcybiskup gnieźnieński i gorliwy pasterz, wsławiony wielką świątobliwością życia. Zasłynął z odważnych wystąpień przeciw religijnym dysydentom swoich czasów. Natomiast Władysław Łubieński (1703-1767), również prymas i ostatni interrex, czyli głowa państwa w okresie między śmiercią króla a wyborem następcy, nie posiadał co prawda zalet wybitnego męża stanu, ale odznaczał się prawym charakterem. Trzeba też wspomnieć Konstantego Ireneusza Łubieńskiego (1825-1869), który w połowie XIX wieku był biskupem sejneńskim. Swoją gorliwością pasterską i patriotyczną naraził się rządowi carskiemu i został zesłany na Syberię. Zmarł w drodze na wygnanie w Niższym Nowgorodzie jako męczennik za wiarę.

W świeckiej gałęzi tego rodu najwybitniejszym był z pewnością hrabia Feliks Łubieński (1758-1848). Wychowany przez jednego z jezuitów chciał wstąpić do ich zakonu, ale odradził mu to papież Klemens XIV, błogosławiąc na życie rodzinne. Feliks ożenił się i został ojcem dziesięciorga dzieci. Był mężem stanu, politykiem, współtwórcą Konstytucji 3 Maja, a podczas powstania kościuszkowskiego stał przy boku naczelnika. Za czasów Księstwa Warszawskiego był ministrem sprawiedliwości i przeprowadził wiele pożytecznych reform w dziedzinie sądownictwa oraz założył Szkołę Prawa. Pięciu jego synów służyło w legionach polskich pod Napoleonem. Jedynym cieniem, jaki spoczywa na tej pięknej postaci, jest to, że przyczynił się do likwidacji klasztoru redemptorystów w Warszawie w 1808 roku, czego skutkiem było wypędzenie św. Klemensa i jego towarzyszy z Polski.

Pan Henryk Łubieński, syn Feliksa, a dziadek Bernarda, był czołowym finansistą i przemysłowcem. Finansował powstanie listopadowe, a po jego upadku razem z ministrem Lubeckim poświęcił się sprawie podniesienia gospodarki kraju. Zakładał fabryki, otwierał kopalnie, budował linie kolejowe, założył Bank Polski. Niestety te piękne przedsięwzięcia nie spodobały się władzy carskiej i skończyły się bankructwem, zesłaniem na wygnanie na Syberię i utratą ogromnej na owe czasy fortuny, wartości ok. 6 milionów rubli.

Od tego momentu ród Łubieńskich podupadł mocno od strony finansowej, ale siłą tradycji miał jeszcze nadal niemałe znaczenie w kraju i za granicą. Pan Henryk po 6 latach wrócił z wygnania, ale nie miał już sił ani ochoty do dalszej działalności gospodarczej. Jego syn Tomasz Łubieński, ojciec Bernarda, był człowiekiem głęboko wierzącym, wykształconym w kolegium jezuickim we Fryburgu Szwajcarskim. Za młodu wahał się z podjęciem decyzji o wstąpieniu do jezuitów. Ojciec zaangażował go w administrację rodowego majątku. Tomasz nie miał jednak szczęścia do interesów i doprowadził właściwie do ruiny resztki odziedziczonej po ojcu fortuny, ale liczną rodzinę wychował w duchu naprawdę polskim i katolickim. Nic więc dziwnego, że patrząc na religijność tej rodziny późniejszy gubernator warszawski Hurko powiedział: „Nazwisko Łubieńskich jest synonimem i sztandarem katolicyzmu w kraju”.

Największą jednak chlubą rodu Łubieńskich, a zarazem ich darem dla Kościoła i Ojczyzny okazał się późniejszy redemptorysta, o. Bernard. Jego długie życie zamyka się datami 1846-1933. Jego to Opatrzność Boża wybrała za narzędzie sprowadzenia redemptorystów z powrotem do Polski. W kolejnych czytankach przypatrzymy się nieco bliżej jego życiu i działalności. O. Bernard godzien jest naszej uwagi i z tej racji, że jako sławny misjonarz przez 50 lat przemierzał ziemie polskie wszerz i wzdłuż, umacniając wiarę i krzepiąc ducha naszego narodu. W bieżącym roku przypada 80. rocznica jego błogosławionej śmierci, która nastąpiła w Warszawie 10 września 1933 roku.

Warto przy okazji zaznaczyć, że proces beatyfikacyjny o. Bernarda na szczeblu diecezjalnym został ukończony jeszcze za życia ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego, zaś akta tego procesu zostały przekazane do Rzymu. W 1982 roku dokonano ekshumacji śmiertelnych szczątków o. Łubieńskiego, które spoczywały na cmentarzu wolskim w Warszawie. Przeniesiono je wtedy do kościoła redemptorystów przy ul. Karolkowej, gdzie obecnie znajdują się w marmurowym sarkofagu pod chórem. W ostatnich latach podejmowane są różne starania, by zapoznać jak najszerzej społeczeństwo polskie z tą piękną postacią, by szerzyć jego kult i prosić Boga, aby wsławił swego sługę cudami, a następnie dekretem Stolicy Apostolskiej wyniósł na ołtarze. O. Bernard Łubieński na pewno zasłużył sobie na takie zaszczytne wyróżnienie. O łaskach otrzymanych za wstawiennictwem o. Bernarda prosimy zawiadomić wicepostulatora sprawy beatyfikacji, pisząc na adres: ul. Wysoka 1, 33-170 Tuchów, lub zgłaszając je do najbliższego klasztoru redemptorystów.

Podejmijmy z większym zapałem i z mocną ufnością nasze osobiste i wspólne modlitwy o beatyfikację o. Bernarda prosząc, by on skutecznie wstawiał się u Boga za nami, a dobry Bóg poprzez cud zechciał potwierdzić jego świętość. Albowiem świętych otrzymują te wspólnoty, które chcą mieć świętych.

 

21. Młodość ojca Bernarda Łubieńskiego

Bernard był drugim z kolei dzieckiem Tomasza Łubieńskiego i Adelajdy Łempickiej. Urodził się 9 grudnia 1846 r. w majątku Łubieńskich w Guzowie koło Żyrardowa. Lata dziecięce spędził częściowo przy rodzicach, ale w różnych miejscowościach, a częściowo u krewnych. Samemu panu Tomaszowi, który doświadczał coraz większych kłopotów materialnych, trudno było wychować i wykształcić dwanaścioro dzieci. Bernard otrzymał jednak wychowanie prawdziwie religijne i polskie, co zawdzięcza w dużej części swej matce, która była kobietą mądrą, stanowczą i religijną, a przy tym pełną ciepła i wrażliwego serca.

Od dziecięcych lat Bernard okazywał zainteresowanie czynnościami kapłańskimi, które po dziecięcemu lubił naśladować. Mając zaledwie dziewięć lat prosił rodziców, by go kształcili na księdza. Świadectwem tego, jak ważny był wpływ wychowania rodzinnego na kształtowanie się powołania, jest fakt, że jego dwie siostry Zofia i Irena wybrały drogę życia zakonnego w zakonie Sióstr Wizytek, natomiast brat Zygmunt został księdzem diecezjalnym.

Arystokracja polska spod zaboru rosyjskiego nie chciała w owych czasach kształcić swoich synów w szkołach rosyjskich, więc wysyłała ich na studia do krajów Europy Zachodniej. Państwo Łubieńscy mieli swoich krewnych w Anglii i postanowili posłać do nich dwóch najstarszych synów: Henryka i Bernarda. Mieli oni uczyć się w słynnym katolickim kolegium w Ushaw, natomiast w czasie wakacji mieszkać u państwa Bodenhamów. Pani Irena z Morawskich Bodenhamowa była kuzynką Bernarda, więc miał on w Anglii zapewnioną zarówno materialną jak i duchową opiekę. Bernard miał wówczas 12 lat. Przed wyjazdem ojciec powiedział mu na pożegnanie: „Synu, pojedziesz w świat za granicę, ale gdziekolwiek się znajdziesz, pamiętaj zawsze, że jesteś katolikiem, Łubieńskim i Polakiem”. Czuć w tym powiedzeniu ambicję rodową Łubieńskich, ale też i troskę, by syn w niczym nie przyniósł ujmy zarówno swej wierze jak i rodowemu nazwisku, które było zarazem synonimem polskości.

Studia w kolegium w Ushaw szły Bernardowi dosyć opornie. Nie znał prawie języka angielskiego, a w dodatku przyjęto go od razu do klasy drugiej, o jeden rok za wysoko jak na jego możliwości. Poza tym był przecież jeszcze dzieckiem wyrwanym nagle od rodziny, w obcym zupełnie środowisku. Dzięki swej pracowitości z czasem wyrównał zaległości i dawał sobie radę przechodząc co roku do wyższej klasy. Jednak przy egzaminie dojrzałości nie dopisało mu szczęście. Był to zresztą egzamin bardzo poważny, przed profesorami uniwersytetu londyńskiego. Nie wiadomo, na czym ostatecznie Bernard się potknął, ale stało się bolesnym faktem, że matury nie zdał. Był to dla ambitnego, młodego arystokraty niemały cios i wielkie upokorzenie.

Wszystko jednak Opatrzność Boża skierowała na dobre tory. Podobnie jak kiedyś przegrany proces w neapolitańskim trybunale zadecydował o znalezieniu właściwego powołania przez adwokata Alfonsa Liguori, tak teraz maturalna katastrofa przekreślając możliwości wyższych studiów na uniwersytecie skierowała Bernarda Łubieńskiego ku furcie klasztornej. Od dzieciństwa chciał zostać kapłanem, ale oczywiście miał pewne wahania z wyborem zakonu. Redemptorystów poznał już trochę wcześniej z prac misyjno-rekolekcyjnych, w kolegium czytał też niektóre dzieła św. Alfonsa. Jednak pierwszą „przymiarkę” zakonną zrobił najpierw w klasztorze benedyktynów. Nie przyzwyczajony do wczesnego wstawania, mało nie zemdlał w chórze podczas śpiewania oficjum i to zniechęciło go do benedyktynów. Ale myśl o życiu zakonnym nie opuszczała już Bernarda. Państwo Bodenhamowie, ludzie głęboko religijni, dodawali mu otuchy. Bernard odprawił następnie u jezuitów specjalne rekolekcje przed wyborem stanu i tam podjął ostateczną decyzję wstąpienia do redemptorystów. Jezuita o. Weld, pod którego kierunkiem Bernard odprawiał rekolekcje, powiedział mu wtedy: „Tak będzie chyba najlepiej. Redemptoryści zawsze wyjeżdżają na misje po dwóch, a ty jesteś słabego charakteru, więc to będzie w sam raz dla ciebie”.

Tak więc niespełna 18-letni Bernard skierował się do londyńskiego klasztoru redemptorystów w dzielnicy Clapham. Ojciec prowincjał po dwugodzinnej rozmowie oświadczył Bernardowi, że gotów jest przyjąć go do nowicjatu w dzień św. Teresy, 15 października 1864 r., o ile złoży pomyślnie brakujący egzamin z łaciny. Egzamin odbył się następnego dnia i wypadł pozytywnie, więc przyjęcie stało się faktem.

Krewni Bodenhamowie trochę żałowali, że Bernard nie wstąpił do jezuitów, ale uznali w takim obrocie sprawy wolę Bożą. „Twój pradziad – powiedział wuj Bodenham – podpisał dekret wygnania redemptorystów z Polski, może twoim zadaniem będzie w przyszłości sprowadzić ich z powrotem do kraju?”. Tak też rzeczywiście się stanie po dwudziestu latach.

Podziwiamy dziwne drogi Bożego działania. Różne życiowe komplikacje i niepowodzenia służą realizacji wspaniałych Bożych planów. Pismo święte mówi, że tym którzy miłują Pana, wszystko ostatecznie wychodzi na dobre. O. Bernard Łubieński doświadczył tej prawdy w swoim własnym życiu, doświadczyło jej również Zgromadzenie Redemptorystów niejednokrotnie w swojej historii. Niech i w naszych sercach umocni się wiara, że w życiu nie ma przypadków, ale kieruje nami miłość naszego Ojca. Miejmy odwagę zaufać Mu we wszystkim bez granic.

 

 

22. Droga Bernarda Łubieńskiego do kapłaństwa

W październiku 1864 roku Bernard Łubieński rozpoczął w Anglii nowicjat w Zgromadzeniu Redemptorystów. Europa była wtedy zainteresowana Polską z racji powstania styczniowego, które nie przyniosło co prawda krajowi wolności, było jednak świadectwem, że naród żyje i stać go na zbrojny nawet protest przeciwko przemocy wroga. Na młodego Bernarda patrzono w Anglii jako na przedstawiciela szlachetnego, a tak udręczonego polskiego narodu. On sam czuł się dobrze w Zgromadzeniu Redemptorystów i był przekonany, że znalazł wreszcie drogę prawdziwego powołania. Doświadczył też przy okazji pewnego rodzaju prób swego powołania. Jego ojciec co pewien czas przysyłał listy, a nawet pieniądze na powrót do kraju. Podobnie stryj Konstanty, biskup sejneński, wyrażał niezadowolenie, że Bernard wstąpił do zakonu za granicą, podczas gdy w kraju odczuwa się taki brak kapłanów, a w jego diecezji rząd carski zlikwidował ostatni klasztor. Wspomniane trudności nie zachwiały powołaniem Bernarda, ale miały taki skutek, że po ukończeniu nowicjatu musiał jeszcze pół roku czekać na dopuszczenie do złożenia ślubów zakonnych. Przełożeni mimo wszystko nie chcieli zadzierać z ciągle jeszcze wpływowym rodem hrabiów Łubieńskich.

Studia seminaryjne odbywał Bernard najpierw w Anglii w Bishop Eton koło Liverpoolu, a następnie w Holandii. Na początku tych studiów w roku 1866 Zgromadzenie Redemptorystów otrzymało w Rzymie od Ojca Świętego Piusa IX odnaleziony czcigodny obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Przeniesiono go uroczyście do kościoła św. Alfonsa przy ulicy Merulana, a Zgromadzenie podjęło się obowiązku szerzenia kultu tego obrazu na skalę światową. W seminarium redemptorystów angielskich wydarzenia te odbiły się mocnym echem. Kult Matki Bożej w obrazie Nieustającej Pomocy przyjął się tam momentalnie i przybrał ogromnie na sile, gdy klerycy wyjednali u Matki Bożej uzdrowienie swego profesora filozofii o. Halla. Cierpiał on na dziwną chorobę. Od kilku już lat miewał rano dwa lub trzy razy w tygodniu ataki odrętwienia. Leżał wtedy jak martwy i nie mógł się ruszyć, dopóki nie wlano mu do ust trochę mocnej, gorącej kawy. Klerycy kursu filozofii, do którego Bernard należał, rozpoczęli nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy o jego uzdrowienie. Następnego dnia po ukończeniu nowenny o. Hall nie przyszedł do kaplicy na poranne rozmyślanie. Klerycy posmutnieli, gdyż wydawało się że Matka Boża nie wysłuchała na razie ich gorącej i szczerej modlitwy. Gdy jednak po rozmyślaniu zeszli na dół do zakrystii, by uczestniczyć we Mszy św., spostrzegli ze zdumieniem, że o. profesor również ubiera się i ma zamiar iść do ołtarza. Opowiadał potem, że gdy zadzwoniono na Anioł Pański, obudził się i poczuł wstrząs, coś jakby prąd elektryczny przebiegł przez jego ciało. Zerwał się na równe nogi i odczuł, że jest uzdrowiony. Jeszcze przez dwa lata wykładał filozofię, a potem udał się na misje. Choroba nie powróciła już nigdy. Od tego momentu Bernard Łubieński stał się sam również gorącym czcicielem Matki Bożej Nieustającej Pomocy i gorliwym krzewicielem nabożeństwa do Niej.

Ostatnie dwa lata studiów teologicznych odbył w międzynarodowym seminarium redemptorystów w Wittem w Holandii. Święcenia kapłańskie otrzymał 29 grudnia 1870 roku w historycznym Akwizgranie. Kilka miesięcy po święceniach odwiedziła o. Bernarda matka i brat Roger. Już wtedy zastanawiali się nad możliwością przeszczepienia Zgromadzenia Redemptorystów do Polski, ale stosowna pora jeszcze nie nadeszła.

O. Bernard jeszcze przez 12 lat będzie pracował na obczyźnie częściowo jako misjonarz ludowy, a zasadniczo jako sekretarz prowincjała angielskich redemptorystów, późniejszego biskupa o. Coffina. Odczuwał jednak przy tym coraz wyraźniej, że jego życiowym zadaniem będzie powrócić do Polski i poświęcić się pracy misyjnej dla polskiego ludu. O. Bernard znał dobrze pieśń emigrantów polskich po powstaniu listopadowym, której jedna ze zwrotek brzmiała: „Patrząc na wschód swym zwyczajem, czemu płacze lud i wojsko? Ono płacze za swym krajem, a tym krajem jesteś POLSKO!”.

Tymczasem o. Bernard dzielił tylko tęsknoty emigrantów, ale też wchodził w kontakty z Polonią na terenie Anglii. Byli wśród nich również tacy, którzy żyli wiele lat z sumieniem moralnie powikłanym i dopiero teraz dzięki o. Bernardowi przeżywali swoje nawrócenie, odzyskując radość dzieci Bożych. O. Bernard zaprzyjaźnił się z pewnym Polakiem o nazwisku Feliks Sangórski. Był on wówczas kościelnym przy polskiej kaplicy w Londynie, człowiekiem głęboko wierzącym i apostołem życia chrześcijańskiego wśród innych rodaków. Młodość miał jednak burzliwą. Uciekł z rodzinnego domu i w Wiedniu zaczął pracować na statku, który kursował po Dunaju. Nad Morzem Czarnym dostał się przypadkowo na statek angielski, opłynął na nim całą Europę i wreszcie wylądował w Anglii. W porcie po pijanemu urządził burdę i został za to skazany na rok więzienia. Tam nauczył się modlitwy i stał się zupełnie innym człowiekiem. Bardzo dużo pomógł on o. Bernardowi w jego duszpasterskich kontaktach z rodakami w Anglii.

Tak to, Boża Opatrzność przygotowywała powoli o. Bernarda do właściwego zadania jego życia, którym miał być powrót do Ojczyzny i 50-letnia praca misjonarska dla dobra duchowego polskiego narodu.

 

23. Powrót redemptorystów do Polski

Ojca Bernarda nieustannie nurtowała myśl o powrocie redemptorystów do Polski. Pierwszą okazją udania się osobiście do kraju i zbadania na miejscu możliwości ewentualnego powrotu stało się zaproszenie ze strony brata Rogera Łubieńskiego, który w swoim majątku w Babicy koło Rzeszowa organizował w 1879 r. wielki zjazd rodu Łubieńskich. Prowincjał Coffin zgodził się na ten wyjazd, ale polecił o. Bernardowi, by po drodze zatrzymywał się w klasztorach redemptorystów francuskich i niemieckich, celem przypatrzenia się z bliska życiu i działalności tamtejszych współbraci. O. Bernard poszedł oczywiście za tą mądrą radą, poznał niektórych wybitnych redemptorystów i podpatrzył wiele ciekawych sposobów życia i pracy, co później wykorzysta przy organizowaniu się wspólnoty redemptorystów polskich.

W czasie pobytu w kraju o. Bernard nawiązał, względnie odświeżył szereg znajomości z różnymi osobistościami, ale rzecz jasna nie udało się tak od razu założyć klasztoru Zgromadzenia. Sprawa ta jeszcze nie dojrzała do realizacji.

O. Łubieński powrócił do Anglii, a tymczasem w kraju jego brat Roger, zapalony do idei powrotu redemptorystów, nie ustawał w staraniach, aż wreszcie doprowadził do kupna od magistratu miasta Mościska koło Przemyśla podominikańskiego klasztoru i kościoła. Aktu tego dokonali w dniu 14 grudnia 1881 roku redemptoryści austriaccy, bowiem od pierwszego rozbioru Polski Galicja należała do monarchii austriackiej. Od tego zakupu do faktycznego przybycia redemptorystów upłynęło jeszcze półtora roku.

W 1882 roku prowincjał Coffin został mianowany przez Stolicę Apostolską biskupem i wybrał się na swoją konsekrację do Rzymu. Towarzyszył mu o. Bernard, który już wówczas wiedział, że najwyższy przełożony Zgromadzenia, o. Generał Mauron zadecydował już o jego udziale w założeniu klasztoru redemptorystów na ziemi polskiej. Przy okazji audiencji biskupa Coffina u Ojca Świętego Leona XIII również o. Bernard spotkał się bezpośrednio z papieżem. Kiedy mu oznajmił, że jedzie zakładać klasztor redemptorystów w Polsce, papież dodał mu otuchy słowami: „Odwagi – uda się!”. O. Łubieński ośmielony życzliwością papieża poprosił, by mu pobłogosławił krzyż misyjny, który otrzymał na pamiątkę od swego byłego prowincjała, teraz już biskupa Coffina. Krzyż ten błogosławił już blisko czterdzieści lat wcześniej Pius IX, kiedy o. Coffin udawał się na misje do Anglii. Leon XIII trzymając rękę na krzyżu powiedział: „Potwierdzam błogosławieństwo udzielone temu krzyżowi przez mego poprzednika Piusa IX i błogosławię na misje w Polsce”. Na pożegnanie o. Bernard zapewnił Ojca Świętego, że ilekroć tym krzyżem będzie na misjach błogosławił lud Boży, zawsze będzie zachęcał do modlitwy za papieża.

O. Łubieński zaopatrzył się na drogę do Polski jeszcze w drugą cenną pamiątkę, mianowicie kopię cudownego obrazu Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Obraz ten został później uroczyście wprowadzony do kościoła redemptorystów w Mościskach, gdzie doznawał wielkiej czci od wiernego ludu polskiego. W związku z opuszczeniem tego klasztoru na skutek zmiany sytuacji po II wojnie światowej obraz Maryi został przewieziony do naszego domu w Krakowie, a potem przez prawie 30 lat znajdował się w kaplicy seminarium duchownego redemptorystów w Tuchowie. W połowie lat 90-tych powrócił ponownie do Mościsk, gdzie został ukoronowany papieskimi koronami w 2001 r.

O. Bernard ruszył zatem z ziemi włoskiej, by przez Wiedeń dostać się do Polski. Należał już teraz prawnie do austriackiej prowincji redemptorystów. Sprawa obsadzenia klasztoru w Mościskach posuwała się naprzód powoli, gdyż nie było ojców przygotowanych do pracy w języku polskim. Sam o. Łubieński, chociaż Polak z krwi i kości, zapomniał częściowo języka ojczystego, bo jak pamiętamy wyjechał za granicę mając zaledwie 12 lat i przez 24 lata przebywał poza krajem. Uczył się więc no nowo języka polskiego najpierw w domu nowicjatu w Eggenburgu a następnie w Krakowie. Zamieszkał w pałacu biskupa Dunajewskiego i uczył się polskiego w sposób praktyczny, głosząc konferencje siostrom zakonnym a szczególnie wizytkom, do których wstąpiły jego dwie rodzone siostry. Zdarzały mu się jeszcze różne śmieszne pomyłki językowe, które w formie anegdot obiegały następnie krakowskie salony.

Do Mościsk o. Bernard przybył 22 czerwca 1883 roku. Prawie miesiąc wcześniej dotarł tam o. Antoni Jedek jako przełożony nowej placówki. Za kanoniczną datę otwarcia klasztoru redemptorystów w Mościskach uważa się jednak dzień 15 lipca 1883 roku, niedzielę poświęconą Chrystusowi Odkupicielowi - patronalne święto redemptorystów. O. Bernard został później rektorem domu w Mościskach i był nim przez dwa sześciolecia (1894-1900 i 1912-1918), ale na początku stał trochę na uboczu. Niemniej jednak jest rzeczą pewną, że bez o. Łubieńskiego i bez współpracy jego rodziny redemptoryści jeszcze prawdopodobnie przez długi czas nie stanęliby na polskiej ziemi.

Ogromnie ważny jest również duchowy wpływ o. Bernarda na kształtowanie się życia i pracę apostolską redemptorystów polskich. Nie był to co prawda wpływ jedyny, bo przez 25 lat istniała zależność prawna polskich redemptorystów od prowincji wiedeńskiej a potem praskiej, młodzież zakonna zaś odbywała swoje studia w Mautern, gdzie mieściło się seminarium duchowne austriackiej prowincji Zgromadzenia. Mimo to wybitna osobowość o. Bernarda nie tylko opromieniła chwałą młodą wspólnotę redemptorystów polskich, ale wywarła również bardzo dodatni wpływ na ich duchową formację.

Za to wszystko dziękujemy dziś Chrystusowi Najświętszemu Odkupicielowi, obchodząc 130. rocznicę naszego powrotu do Polski, a zarazem 80. rocznicę śmierci o. Bernarda Łubieńskiego. Modlimy się też o jego rychłą beatyfikację.

 

24. Wielki Misjonarz

O. Bernard Łubieński był przede wszystkim znakomitym misjonarzem ludowym. Posiadał bez wątpienia wielki charyzmat kaznodziejski, stając na ambonie rządził sercami i sumieniami słuchaczy. Gdy czyta się jego kazania, a raczej szkice i notatki do kazań, nie wyczuwa się ich wysokiej klasy oratorskiej. Kazania o. Łubieńskiego nigdy nie były mowami napisanymi w całości, wyuczonymi na pamięć i wygłoszonymi po mistrzowsku. Odnosi się wrażenie, że o. Bernard mówił co innego niż sobie naszkicował. On chyba wpadał w jakiś trans misjonarski i działał nie tylko swoim mocnym, męskim głosem, nie tylko oryginalnością postawy fizycznej misjonarza kaleki, ale jeszcze czymś więcej, mianowicie szczególnym, Bożym charyzmatem. O. Bernard miał na pewno ogromny talent kaznodziejski. Wspaniała fantazja pomagała mu uplastyczniać kazania, wprost malować obrazy, które ilustrowały poruszane tematy. Pomawiano go nawet o zdolności hipnotyczne. Jednak wspaniałe skutki jego kazań, niezwykłe nawrócenia każą dopatrywać się w tym wszystkim charyzmatu Ducha Świętego.

O. Bernard był faktycznie kaleką. Po chorobie przebytej w 39. roku życia został częściowo sparaliżowany i w poruszaniu musiał podpierać się laską. Wprawdzie usilne zabiegi lekarskie i różne kąpiele w uzdrowiskach polepszyły jego sytuację zdrowotną, ale niedowład nóg pozostał mu już jako stałe kalectwo, które znosił cierpliwie i z pogodą ducha aż do śmierci, czyli dokładnie przez 48 lat. On sam raczej nie zdawał sobie sprawy, jakie wrażenie wywierał na zgromadzonych w kościele sam trud, z jakim wstępował na ambonę, jak uderzenia laską o schody kruszyły serce niejednego grzesznika i usposabiały do słuchania Słowa Bożego. A gdy już wyszedł na ambonę, mówił tak porywająco, że ludzie słuchali z zapartym tchem, by nawet jednego słowa nie uronić. Byli po prostu porywani w inną rzeczywistość. O. Bernard jakby oglądał na własne oczy głoszone prawdy, a jego wiara i bezwzględne przekonanie udzielały się słuchaczom. Kto posłyszał bodaj raz przejmujące wołanie: „Ludu, nie grzesz!”, ten nie zapomniał go już do końca życia. Wokół misji prowadzonych przez o. Bernarda urosły ciekawe legendy, ale zdarzały się również prawdziwe wydarzenia, które można by postawić przynajmniej na pograniczu nadprzyrodzoności. Największe wrażenie sprawiały kazania o prawdach wiecznych, zwłaszcza o sądzie, dalej o miłości Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie i o Matce Bożej. Kazania na powyższe tematy rzeczywiście wstrząsały ludźmi do głębi i prowadziły ich do szczerego nawrócenia.

Swymi misjami ogarnął o. Łubieński całą Polskę, a szczytową formę osiągnął w dwudziestoleciu przed I wojną światową. Liczba głoszonych przez niego misji łącznie z renowacjami przekracza trzysta. Ogromna większość to były misje udane, nadające życiu danych parafii jakieś nowe, Boże oblicze, ale zdarzały się niekiedy misje z przeciętnym czy nawet słabym wynikiem. Sam o. Łubieński wspomina o tym w kronikach klasztoru, z którego aktualnie na misje wyjeżdżał.

O. Bernard rzecz jasna nie polegał na swoim talencie czy charyzmacie misjonarskim, ale szukał usilnie pomocy z góry. Czynił to zwłaszcza wtedy, gdy misja zapowiadała się ciężko. Miał zwyczaj zabierać ze sobą obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy i zaraz na początku misji przeprowadzać jego uroczystą intronizację w kościele, łącznie z oddaniem w opiekę Matki Najświętszej całej pracy misyjnej. Matka Boża nie pozostawała dłużna i wyjednywała danej parafii prawdziwe cuda Bożej łaski. Słynną stała się misja przeprowadzona przez o. Bernarda w galicyjskim mieście Borysławiu. Ze względu na zepsucie moralne i wielką obojętność ludzi na sprawy religijne nazywano to miasto „galicyjskim piekłem”. Na około 10 tysięcy mieszkańców większość stanowili Żydzi, a katolicy nie dość że obojętni religijnie, byli jeszcze ogarnięci wpływem idei lewicowych. Zaraz na początku misji wystawiono uroczyście obraz Matki Bożej Nieustającej Pomocy, oddano Jej w opiekę całą parafię i skutki okazały się wprost nadzwyczajne. Misja w Borysławiu, przed którą życzliwi kapłani przestrzegali redemptorystów, stała się wielkim tryumfem łaski Bożej.

O. Bernard używał różnych misjonarskich metod, ale unikał wszelkiej sztucznej teatralności. Wszystko było u niego bardzo poważne i Boże. Umiał też opanować tłum, gdy ten pod wpływem doznanego przeżycia popadał niekiedy w jakiś rodzaj zbiorowej religijnej histerii. Pod koniec kazania o piekle głoszonego na misji w katedrze kieleckiej, w którym o. Łubieński plastycznie przedstawił nieszczęście duszy odrzuconej od Boga, powstał w kościele taki lament, płacz i przeraźliwy zgiełk, że nie słychać było już w ogóle słów misjonarza. Wówczas o. Bernard przerwał na chwilę, a gdy napięcie trochę opadło, zawołał mocno: „Uspokójcie się, ludzie! Przestańcie płakać! Przecież to jeszcze nie piekło! To dopiero Kielce!”. Interwencja pomogła i można było spokojnie dokończyć kazania i nabożeństwa misyjnego. Pozostało jednak niezatarte wrażenie u wszystkich uczestników.

Misje parafialne stanowią po dziś dzień najbardziej charakterystyczną formę pracy redemptorystów w Kościele. Nie są one obecnie tak wstrząsające jak misje o. Łubieńskiego, ale przynoszą w dalszym ciągu dla tych, którzy szczerze w nich uczestniczą, prawdziwie zbawienne skutki. Prośmy dziś Boga przez wstawiennictwo Matki Najświętszej i o. Bernarda, by łaska Boża towarzyszyła nadal pracom misyjnym wszystkich redemptorystów. A kiedy krzyże misyjne będą powoli wysuwać się z rąk steranych pracą weteranów, niechaj nie zabraknie rąk młodych, które ten krzyż pochwycą i pójdą naprzód, by pracować z zapałem na misyjnej niwie Kościoła Chrystusowego.

 

25. Znakomity rekolekcjonista i spowiednik

O. Bernard Łubieński zasłynął w Polsce jako wielki misjonarz ludowy z Bożej łaski, ale był on również znakomitym rekolekcjonistą. Liczebnie ilość rekolekcji różnego typu, które przeprowadził przewyższyła ponad dwukrotnie ilość misji (775).

O. Łubieński miał w sobie wiele z ducha założyciela swego Zgromadzenia, św. Alfonsa Liguori, któremu Kościół nadał zaszczytny tytuł „Doktor Najgorliwszy”. Ta właśnie apostolska gorliwość i pasterska miłość kazała o. Bernardowi przyjmować wszystkie rekolekcyjne zaproszenia i stąd też tak wielka różnorodność dawanych przez niego rekolekcji. Były to rekolekcje ogólnoparafialne oraz rekolekcje dla różnych stanów i ugrupowań ludzi. Były też tzw. rekolekcje zamknięte i tu przeważały ćwiczenia duchowe dla kapłanów.

O. Bernard był prawdziwym mistrzem w głoszeniu rekolekcji. Zwykle opierał swoje nauki o jakieś wydarzenie biblijne, przypowieść ewangeliczną, względnie o tekst modlitwy. Rozwijał tematy po mistrzowsku i umiał tak trafiać do serca słuchaczy, że pamiętano go do śmierci. Zdarzało się, że nieznani ludzie spotykali wiele lat później któregoś z redemptorystów i przyznawali się szczerze:

„Znam ojca Łubieńskiego, byłem na jego rekolekcjach. Co za rekolekcje! Takich nie miałem, ani przedtem, ani potem. Od tej daty zaczęła się nowa era w moim życiu”.

Rekolekcje głosił o. Łubieński prawie do samej śmierci. Kiedy liczył już 82 lata, zaproszono go na rekolekcje dla całego Episkopatu Polski zebranego w Gnieźnie u grobu św. Wojciecha. Przygotowywał się do nich solidnie przez kilka miesięcy. Kiedy wreszcie stanął przed dostojnym gronem słuchaczy, pozdrowił ich z wielkim szacunkiem: „Najznakomitsi i najdostojniejsi arcypasterze!”. Potem jednak uniesiony misyjnym zapałem wołał: „Biskupie, oto wilk wdziera się do owczarni, a ty śpiesz!”. Sławne to były rekolekcje.

O. Łubieński miał również wielki dar przenikania ludzkich sumień. Wierzono w jego słowo, zwłaszcza gdy chodziło o rozpoznanie powołania. Biskupi obawiali się czasem, że jedno zdanie o. Bernarda rzucone klerykowi: „duszo, ty nie masz powołania”, wyludni im po prostu seminaria. Oczywiście nie chodziło tu o to, by po rekolekcjach jak najwięcej kleryków opuściło seminarium, tylko o wyklarowanie postaw niejasnych i rozwianie pojawiających się niekiedy złudzeń odnośnie własnego powołania.

Do o. Bernarda zgłaszało się też sporo ludzi na rekolekcje indywidualne. Byli to tak duchowni jak i świeccy, a także ludzie młodzi, którzy pragnęli rozpoznać swoje powołanie i dokonać dobrego wyboru stanu. Znalazł zawsze dla każdego czas i z równym przekonaniem i troską o dobro duchowe przemawiał do jednej osoby jak i do tysięcznych tłumów.

Oczywiście słowo głoszone to był zasiew, a obfite żniwo zbierał o. Bernard dopiero w konfesjonale. Słuchaniu spowiedzi poświęcał wiele godzin dziennie prawie do samej śmierci. Był prawdziwym łowcą dusz, który wielu ludziom z powikłanym sumieniem dopomógł odnaleźć pokój i radość życia Bożego. Zachęcał wiernych do częstej i gorliwej spowiedzi świętej, gdyż jak mówił: „gorliwa spowiedź to termometr gorliwego życia”. Podkreślał, że „nigdy nie będzie dobrej spowiedzi, jeśli rachunek sumienia nie jest dobry”. Zalecał zatem swoim słuchaczom codzienny rachunek sumienia, szczególnie wieczorny. To dzięki niemu istnieje bowiem większa możliwość systematycznej pracy nad sobą.

Sam skarżył się jednak, że nie ma daru kierowania duszami:

„Ja nie umiem prowadzić dusz w konfesjonale na długie lata. Umiem wyciągnąć z błota, jestem jak ta gwałtowna burza, która niszczy wszystko co złe w duszy, ale nie jestem sposobny, by dalej prowadzić”.

Zresztą o. Łubieński jako misjonarz przebywający z racji prac apostolskich więcej w terenie niż w klasztorze nie miał po prostu czasu na takie systematyczne kierownictwo duchowe. W każdym razie ktokolwiek szukał u niego światła i rady, znajdował je w obfitości, choćby to był nawet penitent o wysokim poziomie życia duchowego.

Pod koniec jednej misji proboszcz powiedział o. Łubieńskiemu, że pewien pan, który dawno się nie spowiadał, a jego życie jest publicznym skandalem, chodzi na misje i staje zawsze w tym samym miejscu przy głównych drzwiach kościelnych pod chórem. Na krótko przed kazaniem, które miał wygłosić inny misjonarz, o. Bernard wybrał się z plebanii do konfesjonału, opierając się na ramieniu kościelnego. Gdy doszedł do wielkich drzwi, wysunął rękę spod ramienia swego towarzysza i wyciągnął ją w kierunku owego pana, prosząc go uprzejmie, by pomógł mu dostać się do konfesjonału. Ów człowiek nieco zdziwiony spełnił prośbę kulawego misjonarza. O. Bernard nie wypuszczając jego ręki, odezwał się do niego: „Bardzo panu dziękuję! A w nagrodę za przysługę wyspowiadam pana zaraz, nie będzie pan musiał czekać w kolejce”. Człowiek ten nie spodziewał się czegoś podobnego. Tłumaczył się, że nie może się teraz spowiadać, gdyż nie jest przygotowany, ale jego argumenty nie przekonały o. Bernarda, który powiedział: „Nic nie szkodzi! Ja panu pomogę. Niech pan uklęknie”. Rad nie rad, człowiek ten uklęknął i zaczęła się długa spowiedź. A gdy odchodził od konfesjonału, miał w oczach łzy radości, które świadczyły, że odtąd rozpoczyna nowe życie.

Takich przypadków było wiele, ale oczywiście ogromna większość wiadoma jest tylko Bogu, o. Bernardowi i uszczęśliwionemu odzyskaniem łaski Bożej penitentowi.

Pamiętajmy, że każda spowiedź, byle była szczera i przeżyta ze skruchą w sercu, prawdziwie jedna nas z Bogiem. Niech Matka Najświętsza i Sługa Boży o. Bernard wyjednają łaskę szczerej spowiedzi szczególnie tym, którzy już dawno nie odważyli się uklęknąć w pokorze ducha przy konfesjonale, aby otrzymać Boże przebaczenie.

 

26. Cechy osobowości o. Bernarda

O. Jacek Woroniecki, dominikanin, tak pisze w przedmowie do życiorysu o. Bernarda, napisanego przez o. Mariana Pirożyńskiego:

„Jesteśmy narodem o wyraźnej przewadze temperamentu sangwinicznego, zasobnym w siły duchowe, wybuchowym i łatwo zapalającym się do wszystkiego co dobre, piękne i wzniosłe, ale niezbyt trwałym, zmiennym, łatwo kontestującym się pozorami i zbyt dbałym o wygląd na zewnątrz. Takie temperamenty potrzebują mocnych karbów wychowania. Gdy ich nie znajdą, łatwo się wypaczają i tracą nieraz na marne wielkie, naturalne uzdolnienia. Lecz należycie wychowane, umocnione i pogłębione dają ludzi o charakterach bardzo cennych dla życia społecznego. Wieszcz narodu Adam Mickiewicz doszedł do przekonania, że centralne zagadnienie pedagogiki polskiej polega na pogodzeniu owego zapału i entuzjazmu z rozsądkiem i wytrwałością. Otóż ród Łubieńskich, który wydał o. Bernarda posiadał w bardzo wybitnym stopniu te cechy naszego temperamentu narodowego. O Łubieńskich mówiono, że mają we krwi pewną domieszkę szampana” (M. Pirożyński, O. Bernard Łubieński, Wrocław 1946, s. 8).

Łaska Boża nigdy nie niszczy natury, ale ją wzbogaca i uszlachetnia, przy czym pozostają pewne rysy osobowości człowieka, które potraktowane w oderwaniu, zdają się mieć rysy wad, ale w całokształcie charakteru pięknie harmonizują z pozytywnym obrazem danej osobowości.

O. Bernard Łubieński nie odróżniał się od swoich przodków. Miał zdolności ogólne raczej średnie, bo przecież nie powiódł mu się egzamin maturalny. Natomiast uzdolnienia lingwistyczne posiadał bardzo dobre. Oprócz języka ojczystego, którego dwukrotnie się uczył (raz w dzieciństwie, a następnie w wieku 36 lat), władał dobrze językiem angielskim, francuskim, włoskim, niemieckim i łacińskim. Takie możliwości językowe otwierały mu szerokie kontakty osobowe i umożliwiały korzystanie z całej europejskiej literatury. O. Bernard nigdy nie był naukowcem, bo nie posiadał umysłu ścisłego i zamiłowania do teoretycznych dociekań. Był to jednak umysł niezwykle inteligentny i bystry, a wspomagany bujną, poetycką wyobraźnią, stwarzał mu znakomite możliwości kaznodziejskie. Wspomniana wyżej „szampańskość” i poczucie szlacheckiej godności nie opuszczały go nigdy. Odziedziczył to widocznie po swoim ojcu, który mimo kurczenia się coraz bardziej możliwości finansowych, starał się zawsze prowadzić swój dom po wielkopańsku. Na temat tej „szampańskości” o. Bernarda wyraził się kiedyś wizytator z prowincji austriackiej redemptorystów: „Macie w polskiej prowincji Zgromadzenia dwóch hrabiów: jeden jest bardziej redemptorystą niż hrabią (o. Żółtowski), drugi bardziej hrabią niż redemptorystą (o. Łubieński)”. Widać stąd, że i wizytatorzy mogą się mylić w swoich ocenach, biorąc różne zewnętrzne objawy postępowania za wyraz osobowości.

O. Łubieński faktycznie utrzymywał liczne kontakty z krewnymi i w ogóle ze szlachtą. Współbracia zakonni chłopskiego pochodzenia mieli mu niejednokrotnie za złe, że: „reguły odnoszące się do zakonnej prostoty inaczej stosował do nich, a inaczej do siebie. Oni musieli z misji wracać prosto do klasztoru, a jemu zawsze było po drodze do krewnych we dworach”. Zarzut ten wydawał się na pozór słuszny. Odwiedziny te miały jednak w rzeczywistości charakter na wskroś apostolski. Były to właściwie rekolekcje dla państwa, dla ich służby, połączone zwyczajnie ze spowiedzią generalną. O. Bernard nie schlebiał panom, ale otwarcie mówił im prawdę prosto w oczy. Wytykał niesprawiedliwość społeczną oraz różne szlacheckie wady i grzechy. Byli to bowiem ludzie materialnie zazwyczaj bogaci, ale duchowo nieraz bardzo opuszczeni, bo rzadko kto, a już na pewno nie miejscowy proboszcz, zdobywał się na odwagę powiedzenia im uczciwej prawdy. Od o. Bernarda przyjmowali wszystko, bo jego słowa miały charakter jakby osobistego wyznania, ponieważ on był jednym z nich. „Ja też hrabią śmierdzę” – powiedział im kiedyś pod koniec takiego rachunku sumienia. Oni zaś, dumni panowie, nie obrazili się, choć słowa były twarde, a prawda w nich zawarta – gorzka.

O. Łubieński uważał się zapewne za drugiego po św. Klemensie fundatora redemptorystów w Polsce. Był przekonany, że jego powołaniem jest rozkrzewianie Zgromadzenia na wszelki możliwy sposób. Fantastyczne, nierealne czasem plany przełożeni musieli sprowadzać do poziomu rzeczywistości. Dynamizm ten był jednak potrzebny i twórczy. O. Bernard swoją „pańskość” kontrolował i umartwiał, przepraszając nieraz na klęczkach za chwilowe, przesadne jej objawy. Najlepszym zaś dowodem jego zakonnej prostoty było umiłowanie prostego ludu polskiego i poświęcenie mu wszystkich sił swego życia. Wielkopańskie maniery i kontakty to tylko margines jego osobowości, a zasadniczym powołaniem, które całym sercem umiłował, była ewangelizacja ubogich. W takim postępowaniu o. Bernarda widzimy całkowitą zgodność z duchem misyjnym założyciela i właściwym charyzmatem Zgromadzenia Redemptorystów. Szlachectwo zobowiązuje. O. Bernard był prawdziwym szlachcicem, prawdziwym Łubieńskim, ale oddanym pokornie służbie zbawienia każdego, a szczególnie prostego i biednego człowieka.

Taki był o. Łubieński, jako człowiek swoich czasów i swego środowiska. Pochodzenie arystokratyczne ułatwiało mu na pewno przeprowadzenie wielu spraw, ale też przysparzało trudności. Wykorzystał to wszystko dla chwały Bożej, dla budowania królestwa Bożego i osobistego uświęcenia. Stąd płynie jego wielkość, którą podziwiamy mając nadzieję, że wkrótce nadejdzie czas, kiedy Kościół urzędowo potwierdzi te nasze przekonania. Módlmy się o to gorąco!

 

27. Świątobliwy Redemptorysta

O. Bernard Łubieński był redemptorystą, czyli należał do rodziny zakonnej założonej przez św. Alfonsa Liguori w celach apostolskich dla głoszenia Ewangelii ubogim i duchowo opuszczonym. Żyjąc i posługując we wspólnocie, wstępując osobiście w ślady Chrystusa Odkupiciela i upodabniając swoje życie do Jego sposobu postępowania redemptoryści wypełniają to zadanie i zmierzają ku świętości. O misjonarskiej pracy o. Bernarda była już mowa w poprzednich rozważaniach. Zauważyliśmy, że w gorliwości apostolskiej stoi on na równi ze świętymi naszego Zgromadzenia i jest prawdziwym synem duchowym św. Alfonsa, Doktora Najgorliwszego.

Wypada teraz powiedzieć jeszcze coś na temat życia zakonnego o. Bernarda widzianego od wewnątrz klasztoru. Nasz założyciel kładł wielki nacisk na posłuszeństwo. Twierdził, że jedynie tą drogą zakonnik redemptorysta może autentycznie poznać wolę Bożą i osiągnąć zakonną doskonałość. O. Bernard rozumował tak samo i całe jego życie było nacechowane wysokiej klasy posłuszeństwem. Szanował ogromnie autorytet władzy kościelnej, papieża i biskupów i nigdy nie poddawał krytyce ich zarządzeń. Bardzo szanował swoją regułę zakonną, widział w niej praktyczny komentarz do Ewangelii, autentyczną jej interpretację dla każdego redemptorysty. Prowadził życie bardzo uporządkowane i normowane we wszystkim zakonnymi przepisami. Szanował również swoich przełożonych i nie miał z nimi żadnych trudności, owszem darzył każdego przełożonego wielkim zaufaniem.

Biograf o. Bernarda notuje tylko dwa przypadki, kiedy to zauważono u niego trudności z posłuszeństwem. Pierwszą sprawą był przepis nowego kodeksu prawa kanonicznego, który wszedł w życie w roku 1917. Chodziło konkretnie o punkt zakazujący przełożonym zakonnym słuchać spowiedzi swoich zakonnych współbraci. O. Bernard, który całe życie spowiadał się właśnie u swoich przełożonych i nie miał przed nimi żadnych tajemnic sumienia, uważał, że ten przepis nie powinien mieć miejsca w kodeksie prawa kanonicznego. Przez długi czas nie mógł zrozumieć jego potrzeby i uzasadnienia. Druga sprawa pojawiła się na dwa lata przed śmiercią, kiedy to przełożony klasztoru w Warszawie w święto Bożego Narodzenia nakazał o. Bernardowi odprawienie jednej tylko Mszy św. uważając, że zupełnie to wystarczy dla 85-letniego staruszka. O. Bernard obruszył się trochę na takie polecenie i bezskutecznie usiłował wytłumaczyć przełożonemu, że jeżeli przez 60 lat w każde Boże Narodzenie celebrował po trzy Msze św. i jak dotąd nie umarł, to i na te święta da na pewno radę. Rektor jednak nie ustąpił i o. Bernard, choć z bólem serca, pogodził się z tą decyzją. Jak na blisko 70 lat życia zakonnego, to tych kłopotów z posłuszeństwem było rzeczywiście niewiele.

Św. Alfons, zamierzając pracować dla ubogich, sam dokonał radykalnego przejścia z wielkopańskiego pałacu do ubogiego klasztoru. Od ludzkiej strony biorąc była to zamiana na gorsze. O. Łubieński również dokonał dużego kroku w kierunku ubóstwa, bo chociaż hrabiowskie fortuny Łubieńskich w okresie jego młodości mocno podupadły, to jednak nie zaniechano pańskiego stylu życia. Po przybyciu redemptorystów do Polski, jak to zwykle bywa na początku fundacji, brakowało wiele. O. Bernard w swoich sprawach osobistych był oszczędny niemal do przesady, skoro szkice kazań pisał nieraz na odwrocie kopert listowych i różnych skrawkach papieru. Był za to hojnym za wyświadczone usługi i chyba żaden pracownik klasztoru za rektorstwa o. Bernarda nie skarżył się, że jest słabo wynagradzany.

O. Łubieński naśladował również św. Alfonsa Liguori jako mistrza modlitwy. Głębsze życie duchowe jest niemożliwe bez prawdziwej modlitwy, zatem w życiu ludzi świętych modlitwa musi zajmować naczelne miejsce. Wydaje się, że nie miał daru wysokiej kontemplacji, a czasami nawet rozmyślanie przychodziło mu z trudnością. W takiej sytuacji brał do ręki różaniec i zdrowaśkami odmawianymi w przeróżnych intencjach wypełniał czas przeznaczony na modlitwę. Ogromnie cenił modlitwę liturgiczną i dbał o splendor kościelnych nabożeństw, w czym przypominał św. Klemensa Hofbauera. Za wzorem założyciela redemptorystów częstymi aktami strzelistymi utrzymywał w ciągu dnia prawie nieustanną łączność z Bogiem.

Należałoby jeszcze podkreślić jego ogromną cierpliwość w znoszeniu przez tyle lat przykrego kalectwa oraz wielką delikatność względem innych, których nie chciał trudzić usługami względem swej własnej osoby. Radził sobie sam jak mógł, żeby nikomu nie być ciężarem. Mimo że w ostatnich latach życia trzęsły mu się ręce, potrafił nawet sam się ogolić i to brzytwą, wypracowując z podziwu godną cierpliwością specjalną technikę tego nawet niebezpiecznego zabiegu. Nie chciał być nikomu ciężarem. Miał też dla każdego czas, niczyjej prośby nie zlekceważył i nie zbywał tak od niechcenia. Bawił współbraci interesującą rozmową na rekreacjach, znał się na żartach i nigdy się nie obrażał, gdy czasem i z niego zażartowano.

W napisanych na polecenie przełożonych „Wspomnieniach” wyraził gorącą wdzięczność względem Zgromadzenia:

„Wszelkie dobro, jakie osiągnąłem – pisał – zawdzięczam Zgromadzeniu i mam nadzieję, że i niebo przez nie otrzymam. Popełniłem w moim życiu wiele błędów i grzechów, ale jedno miałem w sercu i mam, i z tym chcę umrzeć – miłość do Zgromadzenia”.

To wszystko budzi wielki szacunek dla człowieka, który tak wiernie odpowiedział Bogu na łaskę powołania zakonnego. Dziękujmy za to Bogu i prośmy dziś o. Bernarda o wstawiennictwo u Niego w naszych intencjach.

 

28. Człowiek oddany całym sercem Jezusowi i Maryi

Duchowość św. Alfonsa Liguori wyróżnia się głęboką pobożnością chrystologiczno-maryjną. O. Bernard Łubieński jako prawdziwy syn duchowy św. Alfonsa na różny sposób okazywał swoją miłość Chrystusowi, bo przecież miłość nie jedno ma imię. O. Pirożyński tak pisze o nim:

„Mimo kalectwa codziennie po ćwiczeniach popołudniowych wlókł się powoli na nawiedzenie Najświętszego Sakramentu. W domowej kaplicy siadał w fotelu i spędzał nieruchomo kwadrans za kwadransem. Westchnienia wyrywające się od czasu do czasu z jego piersi świadczyły, że całym sercem lgnie do swego Mistrza”.

Św. Alfons wypowiedział swoje wyznanie miłości w książce pod tytułem: „Umiłowanie Jezusa Chrystusa w życiu codziennym”. O. Bernard ma również, co prawda znacznie skromniejsze rozmiarami ale bardzo piękne, wyznanie swojej miłości ku Chrystusowi. Wypowiedział je w konferencji do sióstr karmelitanek i to w sile wieku, jakieś 40 lat przed śmiercią. Nazwał je „gamą seraficzną” wyrażając w niej całe swoje serce rozmiłowane w Chrystusie. Warto przytoczyć 10-punktowy tekst w całości, gdyż jest to tekst autentyczny, najlepiej ilustrujący wewnętrzne przeżycia o. Bernarda. 

 

„Mój Jezu, miłuję Cię:

1. bo pokładam całe moje upodobanie w Tobie, ponieważ godzien jesteś całej mojej miłości;
2. bo chcę dać Tobie całą miłość moją oraz pragnę, aby Ciebie razem z Matką Najświętszą wszyscy w niebie i na ziemi miłowali coraz więcej;
3. a więc nade wszystko niech się dzieje Wola Twoja w niebie i na ziemi, szczególnie we mnie i przeze mnie, zawsze i wszędzie;
4. a więc boleję, że Ciebie na tyle nie miłowałem, a tak ciężko Cię znieważałem oraz współczuję z Tobą, że tylu tak strasznie Ciebie obraża, a tak mało dusz naprawdę Cię miłuje;
5. a więc chcę czynić i cierpieć wszystko co dla mnie możliwe oraz nieustannie błagać Cię o to, aby Cię wszyscy coraz goręcej miłowali;
6. a więc postanawiam z miłości ku Tobie naśladować każdą z cnót, których stałeś się dla nas przykładem;
7. a więc pragnę jedynie tego i o to Cię proszę, aby się to ze mną i we mnie stało, dzięki czemu będę mógł rzec z całą prawdą „żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus”;
8. a zatem postanawiam każdą myślą i pragnieniem, każdym słowem, czynem i cierpieniem miłować Ciebie, tylko daj mi tę łaskę, bym zawsze i wszędzie ku miłości Twojej kierował wszystko;
9. śmiem więc pragnąć uczynić coś heroicznego dla miłości Twojej, a szczególnie cierpieć na sławie i na zdrowiu, na duszy i na ciele, wreszcie dla miłości Twojej śmiercią męczeńską w katuszach umrzeć;
10. na koniec: Przybądź, Duchu Święty i rozpal we mnie ogień Twojej miłości! Daj mi tę miłość, jaką chcesz, ile chcesz, kiedy chcesz, mimo mej nędzy i głupoty, mej niegodności i niegodziwości! Wszystko przez Ciebie Maryjo. Amen”.

Ostatni ton tej szczególnej modlitwy świadczy, że po Jezusie Chrystusie o. Bernard synowską miłością otaczał Najświętszą Dziewicę Maryję. Zapalił się tą czcią jeszcze w rodzinnym domu, bo przecież nie może być prawdziwego Polaka bez szczerego nabożeństwa do Matki Bożej. Gdy powrócił do Polski zakładając klasztor w Mościskach, jako zadatek Bożego błogosławieństwa przywiózł z Rzymu wierną kopię obrazu Matki Bożej Nieustającej Pomocy. W ciągu 50 lat swego życia w kraju przyczynił się do sprowadzenia do polskich kościołów wielu kopii tego obrazu (ok. 75-80 autentycznych kopii zostało sprowadzonych lub instalowanych przy współudziale o. Bernarda, co stanowi ok 20 procent wszystkich kopii sprowadzonych na ziemie polskie do 1920 r.). Bardzo chętnie podejmował się przygotowania parafii do uroczystego przyjęcia tego obrazu, zaprowadzenia nabożeństwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy czy założenia bractwa ku Jej czci.

Także podczas rekolekcji zamkniętych dla kapłanów, zakonników, czy też sióstr zakonnych lub kleryków o. Bernard przeszczepiał do ich serc kult Matki Bożej. Chciał, aby zasmakowawszy w czułej miłości ku tej przedobrej Matce, nieustannie się do Niej zwracali, a przez Nią ku Bogu. Jeden z uczestników tych rekolekcji tak to wspomina:

„Zwykle konferencja o Matce Najświętszej była najbardziej wzruszająca, pełna dziecięcej wiary i przywiązania. Słowa proste, myśli znane a tak przemawiały do serca! Kiedy trzymając zdjęty z głowy biret wznosił oczy ku Jej obrazowi, czuliśmy, że on Ją naprawdę kocha”.

Nie było to więc nabożeństwo tylko na eksport. On sam był autentycznym czcicielem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Jej poświęcił całego siebie i swoje prace, od Niej czerpał pomoc i zapał do swych uciążliwych prac apostolskich, przez Nią wypraszał nadzwyczajne nawrócenia, niekiedy prawdziwie cudowne. Za wzorem św. Alfonsa Liguori utrzymywał nieustanną łączność modlitewną ze swą niebieską Matką, zdrowaśki po prostu nie schodziły z jego ust. Nieraz jak pisze jego biograf o. Pirożyński podczas rozmowy, gdy słuchał opowiadającego, poruszał wargami i ledwo dosłyszalnym szeptem odmawiał nigdy nie kończące się „Ave Maria”.

O. Łubieński z pewnością raduje się dziś z nieba widząc, w ilu kościołach naszej Ojczyzny znajduje się obraz Matki Bożej pod wezwaniem Nieustającej Pomocy, przed którym co tydzień gromadzą się ludzie na nabożeństwie Nieustannej Nowenny. Prośmy Ją w gorących modlitwach, aby wspomogła nasze starania o beatyfikację Jej wielkiego czciciela.

 

29. O. Bernard Łubieński jako przyjaciel Kapłanów

Już od czasów św. Alfonsa Liguori redemptoryści żyli w bardzo dobrych relacjach z duchowieństwem zakonnym i diecezjalnym. Założyciel Zgromadzenia bardzo dbał o to, by księża mogli zawsze znaleźć w klasztorze miejsce, aby się zatrzymać i bardzo chętnie przyjmował ich na rekolekcje. Pierwsze domy we Włoszech miały dużo pomieszczeń, o wiele więcej niż potrzebowała ich wspólnota zakonna. Przeznaczenie tych dodatkowych pokoi było właśnie przewidziane dla księży, którzy zechcą w klasztorze odprawić swoje rekolekcje. W czasach św. Alfonsa księża rzeczywiście potrzebowali podbudowy życia duchowego oraz dokształcenia w dziedzinie teologicznej, gdyż ówczesny poziom duchowieństwa nie wszędzie był zadowalający.

W okresie, kiedy o. Bernard przybył do Polski, mieliśmy światłych i pobożnych kapłanów. Każdy jednak ksiądz, podobnie jak i ludzie świeccy, potrzebuje od czasu do czasu odnowy wewnętrznej i duchowego wytchnienia. O. Łubieński rozumiał doskonale te potrzeby i dlatego służył kapłanom na wszelki dostępny mu sposób. Wielu z nich, nie wyłączając biskupów, było jego osobistymi przyjaciółmi. Szukali u niego rady zwłaszcza w trudniejszych sprawach, spowiadali się u niego i pod jego kierownictwem odprawiali rekolekcje. Były to często rekolekcje grupowe, których o. Łubieński wygłosił w różnych diecezjach ponad 200 serii, ale nie brakowało również rekolekcji indywidualnych w naszych klasztorach. Obojętne czy było kapłanów dziesiątki, czy tylko jeden, o. Bernard z jednakowym zaangażowaniem oddawał się tej pracy, wiedząc dobrze, że dusza kapłańska też potrzebuje serdecznej bratniej pomocy. Umiał trafić do kapłańskiego serca, wlewać otuchę i umacniać na dalszą ofiarną służbę dla Kościoła.

O. Łubieński miał szczególny dar pocieszania strapionych serc kapłańskich. Pisze na ten temat jeden z kapłanów:

„Podczas wojny zostałem wywieziony z parafii i zniszczony zupełnie materialnie. W ogromnym utrapieniu ducha pojechałem do Mościsk, by pod przewodnictwem Sługi Bożego o. Bernarda odprawić w październiku 1916 roku przynajmniej trzydniowe rekolekcje. Przychodził na konferencje wytrwale i punktualnie wlokąc się o kiju i prześlicznie rozwijał modlitwę: «Niech się dzieje, niech będzie pochwalona i na wieki wywyższona najsprawiedliwsza, najwyższa i miłości najgodniejsza wola Boża we wszystkim. Tak, we wszystkim...». Chyba już w niebie odbiera nagrodę za tyle dobra, które zdziałał dla mnie, biednego kapłana, stawiając mnie zupełnie na nogi, całkowicie w Chrystusie odnowionego”.

W ostatnich latach XIX stulecia pojawiła się sprawa wielkiego działacza ludowego, ks. Stojałowskiego. Z powodu swej radykalnej działalności społecznej popadł on w zatargi z władzą kościelną i został zawieszony w czynnościach kapłańskich. Sprawa ciągnęła się dosyć długo. Ks. Stojałowski kontaktował się w międzyczasie z o. Łubieńskim i ten powoli, cierpliwie doprowadził tego zacnego skądinąd kapłana do pojednania się z biskupem i załagodzenia wszelkich nieporozumień. Jednak ks. Stojałowski agitował nadal pośród ludu wbrew zakazowi biskupa i popadł po raz drugi w kary kościelne. Jego zwolennicy byli w niektórych parafiach liczni, stąd też powstało pewne niebezpieczeństwo dla Kościoła. Misjonarze redemptoryści i sam o. Łubieński musieli podczas swych prac apostolskich wyraźnie wystąpić przeciw temu ruchowi, który w zasadzie był słuszny, ale schodził wyraźnie na drogę niezgodną z Ewangelią Chrystusa. W pewnej parafii w górach o. Bernard urządził podczas misji publiczne nabożeństwo ekspiacyjne za tego rodzaju zgorszenia. Z powodu ciasnego kościółka nabożeństwo odbyło się na wolnym powietrzu i był na nim obecny w przebraniu sam ks. Stojałowski. Na drugi dzień przysłał on misjonarzowi list, w którym stwierdził, że od wiary katolickiej nigdy nie odstąpi i podpisał się własną krwią: „ks. Stojałowski, kapłan wierny Kościołowi rzymskiemu”. Do osobistego spotkania doszło dopiero po kilkunastu miesiącach. Wówczas ks. Stojałowski odprawił rekolekcje pokutne łącznie ze spowiedzią u o. Łubieńskiego i już na dobre pojednał się ze swymi kościelnymi zwierzchnikami.

Takich kapłanów, którzy mieli różne problemy, nieraz bardzo trudne, zgłaszało się do o. Bernarda więcej. Historia milczy o ich przeżyciach, bo były one zbyt osobiste i delikatne, by je przekazywać do publicznej wiadomości. W każdym razie jest pewne, że oni wszyscy znajdowali w ojcu Łubieńskim współczującego, dobrego ojca, który przyjmował ich z największą wyrozumiałością i ułatwiał wybrnięcie z różnych życiowych kłopotów.

Przemawiał do kapłanów z takim namaszczeniem i tak wzniośle przedstawiał im kapłańskie powołanie oraz wynikające z niego obowiązki, że nawet biskup tarnowski Ignacy Łobos w ten sposób wyraził się po zakończeniu rekolekcji dla kapłanów swojej diecezji: „Gdybym miał pojęcie o tak strasznej odpowiedzialności, uciekłbym od swoich święceń”.

O. Łubieński cenił niezwykle wysoko swoje kapłańskie i zakonne powołanie, i dążył usilnie do tego, by wszyscy powołani równie wysoko je cenili. Rozważając taką postawę Sługi Bożego, prośmy Boga za jego wstawiennictwem o to, by Kościół powszechny, jak również Kościół na naszej polskiej ziemi miał zawsze dobrych i gorliwych kapłanów. Widząc zaś wielkie potrzeby Kościoła, które Pan Jezus nazwał w Ewangelii wielkim żniwem, prośmy gospodarza tego żniwa, aby wysyłał na nie nowych, licznych i szczerze oddanych sprawie pracowników. Niech o. Bernard raduje się w niebie, że jego troska o kapłanów i powołania kapłańskie jest nadal prawdziwą troską serca każdego wierzącego Polaka.

 

30. Ku Bożej mecie

O. Bernard Łubieński mimo kalectwa cieszył się dobrym zdrowiem. Był zresztą twardym dla siebie i nigdy się nie rozczulał nad swoimi dolegliwościami. Kiedy jako 82-letni staruszek przejeżdżał przez Toruń, rektor tamtejszego klasztoru redemptorystów poprosił go o wygłoszenie kazania na otwarcie nowo wybudowanego gmachu juwenatu, czyli niższego seminarium redemptorystów. O. Bernard nigdy takim prośbom nie odmawiał, więc i tym razem chętnie się zgodził. Kiedy szedł na ambonę, poczuł nagle mocny ból, zasłabł i wyszeptał tylko: „połóżcie mnie na ławce”. W takiej pozycji poprawił osuwający się pas, odpoczął parę chwil, potem jakby nigdy nic ruszył powoli na ambonę i wygłosił płomienne kazanie. Moc ducha opanowywała wszelkie słabości ciała. Jednak mimo wszystko powoli tracił siły.

Współbracia ze wzruszeniem obserwowali, jak punktualnie brał udział we wszystkich modlitewnych spotkaniach wspólnoty zakonnej w Warszawie i z ogromnym poświęceniem szedł rano i wieczorem do konfesjonału, gdzie długie godziny codziennie spowiadał. Tak było prawie do samej śmierci. Do końca chciał służyć Bogu według reguły swego Zgromadzenia i jak żołnierz trwać na posterunku. Sam nie prosił o żadne ulgi, przełożeni musieli mu nakazywać, by się tak nie męczył, by już z pewnych ćwiczeń wspólnych rezygnował. Poddawał się posłusznie tym rozporządzeniom, gdyż uznawał posłuszeństwo za najmilszą Bogu ofiarę, ale było mu przykro, że już – jak mówił – „dziadzieje” i nie może nadążyć za młodszymi współbraćmi.

Do normalnych dolegliwości wieku starczego i częściowego paraliżu znoszonego tak cierpliwie przez blisko 50 lat dołączyły się pod koniec życia inne cierpienia: rany na nogach, chorobowe zmiany w pracy serca i coraz bardziej dokuczliwe drżenie rąk. Nadszedł czas, kiedy już nie mógł nawet na siedząco sprawować Eucharystii, kiedy już musiał większość dnia spędzić w łóżku. 20 sierpnia 1933 roku na swoje imieniny był jeszcze na wspólnym obiedzie w klasztornym refektarzu. Zmęczył się bardzo, ale kładąc się w swoim pokoju na popołudniowy odpoczynek, prosił brata, który był przydzielony do jego pomocy, by go obudził o oznaczonej godzinie i pomógł mu dojść do kaplicy klasztornej, gdyż miała się zaczynać wizytacja domu przez o. Prowincjała. Brat tłumaczył ojcu Bernardowi, że lekarz zabronił wstawać i gdyby się dowiedział o tym zamiarze, to na pewno pogniewałby się i stanowczo zabronił. „Skąd taki doktor może rozumieć, co to jest wizytacja” – powiedział o. Bernard i brat ustąpił, aby staruszkowi nie robić przykrości.

Słabł jednak coraz bardziej, ale znosił wszystko cierpliwie i dziękował serdecznie za wszelką posługę. Często wyrywały mu się akty modlitewne: „Niech się dzieje wola Boża, niech będzie tak jak Bóg chce!”. Jakże był podobny pod tym względem zgadzania się we wszystkim z wolą Bożą do wielkiego brata redemptorysty, św. Gerarda Majelli, który prawie 200 lat wcześniej umierał w klasztorze Materdomini we Włoszech młodszy o blisko 60 lat od o. Bernarda. Na całkowitym zjednoczeniu woli własnej z wolą Bożą opierał również św. Alfons Liguori istotę zakonnej doskonałości redemptorysty. Najlepszym sprawdzianem tej zgodności jest próba cierpienia. Wtedy dopiero okazuje się cała moc ducha oraz wartość wszystkich obietnic i deklaracji czynionych przed Bogiem w pełni sił i zdrowia. O. Bernard przez swoje kalectwo był już od dawna oswojony z cierpieniem, rozważał często mękę Chrystusową, codziennie odprawiał drogę krzyżową i wiele rozmyślał o śmierci, dlatego też jej zbliżanie się przyjmował prawdziwie po chrześcijańsku i po zakonnemu, czyli spokojnie.

Niektórzy ludzie świątobliwi potrafią powitać śmierć nawet z uśmiechem. O. Bernard nie miał już siły, by się uśmiechnąć, bowiem paraliż mózgu postępował i chory zaczął tracić przytomność. Ale on już dawno temu wszystko z radością oddał swemu Panu i często powtarzał w kapłańskich modlitwach werset psalmu: „Ucieszyłem się, gdy mi powiedziano, pójdziemy do domu Pana”. Całe jego życie było nieustannym czuwaniem, zgodnie z zaleceniem Chrystusa zawartym w Ewangelii. Było też nieustannym krzątaniem się wiernego sługi Pana wokoło sprawy, jaka została mu zlecona w związku z otrzymanym powołaniem. Mógł spokojnie oglądnąć się wstecz, zaśpiewać z Matką Najświętszą dziękczynne Magnificat – za wielkie łaski, jakimi Pan go obdarował i za to, że te łaski nie zostały zmarnowane. Mógł naprawdę spokojnie iść do Pana z dojrzałym, bogatym plonem swego długiego kapłańskiego i misjonarskiego życia.

Zmarł 10 września 1933 r., czyli w roku Jubileuszu Odkupienia, uroczyście obchodzonego w całym Kościele powszechnym. Była to druga niedziela miesiąca, kiedy w kościołach redemptorystów odprawiano specjalne nabożeństwa ku czci Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ona to, Matka Odkupiciela, sprowadziła swego wiernego czciciela a zarazem dzielnego współpracownika Chrystusowego dzieła Odkupienia do pełnego już uczestnictwa w zwycięstwie Chrystusa zmartwychwstałego.

Pogrzeb miał uroczysty, prawie tryumfalny. Był pierwszym redemptorystą, który umarł w warszawskim domu Zgromadzenia. Pochowano go na cmentarzu Wolskim. Powszechna opinia stwierdzała jego świętość i zaczęto mówić o procesie beatyfikacyjnym. Wszystko opóźniła jednak II wojna światowa, która zniszczyła klasztor warszawskich redemptorystów na Woli i wiele pamiątek po ojcu Bernardzie. Cała zresztą wspólnota zakonna w liczbie 30 współbraci poniosła śmierć z ręki wroga w czasie Powstania Warszawskiego 6 sierpnia 1944.

O ojcu Bernardzie jednak nie zapomniano. Dziś, kiedy zbliża się 80 lat od jego śmierci, sprawa jego beatyfikacji jest już na szczeblu rzymskim. W naszych modlitwach prośmy Boga o jej przyspieszenie, modląc się szczególnie o cud przez jego wstawiennictwo. Zaś o łaskach otrzymanych za wstawiennictwem o. Bernarda nie zapomnijmy powiadomić najbliższy klasztor redemptorystów.

 

31. Sto trzydzieści lat polskich Redemptorystów

W obecnym roku przeżywamy 130 lat od powrotu redemptorystów na ziemie polskie. Początki były bardzo skromne. Jeden tylko klasztor w Mościskach, dwóch ojców i jeden brat zakonny. Całkiem podobnie jak 100 lat wcześniej w Warszawie. Znajomość języka polskiego niezbyt dobra, tak że początkowo nie było prawie żadnych zamówień na prace misyjne w terenie. Powoli jednak przybywało współbraci i powstawały nowe domy redemptorystów: Tuchów, Kraków, Maksymówka, Warszawa. Od roku 1909, czyli od czasu kanonizacji św. Klemensa Hofbauera, który był pierwszym redemptorystą na polskiej ziemi, redemptoryści polscy uzyskali prawną samodzielność, gdyż powstała niezależna prowincja polska z siedzibą w Krakowie. Wcześniej już założono własny nowicjat, otwarto wyższe seminarium duchowne, a także utworzono niższe seminarium, czyli juwenat. Polscy redemptoryści mieli więc wszystkie zasadnicze instytucje zapewniające im normalny rozwój.

Praca apostolska koncentrowała się przede wszystkim na misjach parafialnych i różnego typu rekolekcjach. Część ojców oddawała się – rzecz zrozumiała – pracy wychowawczej pośród własnej młodzieży zakonnej. Nie zaniedbywano też apostolstwa pióra, wydawano tłumaczenia wielu dzieł św. Alfonsa Liguori i inne popularne książki religijne oraz założone w 1932 r. pismo dla kapłanów noszące tytuł „Homo Dei”. Była to działalność zupełnie zgodna z charyzmatem św. Alfonsa i pierwotnym celem Zgromadzenia.

W latach poprzedzających bezpośrednio II wojnę światową redemptoryści polscy wyruszyli na misje zagraniczne. W 1938 r. podjęli pracę misyjną w Argentynie, zaś w latach 70. dwudziestego stulecia w Brazylii i Boliwii. Aktualnie w Ameryce Południowej pracuje 63 polskich współbraci.

Po roku 1989 otworzyła się możliwość pracy ewangelizacyjnej w krajach byłego Związku Radzieckiego, którą redemptoryści polscy podjęli z chwalebną gorliwością. Obecnie 27 współbraci pracuje w Rosji, Kazachstanie, Białorusi i Ukrainie.

Aktualnie Prowincja Warszawska Redemptorystów posiada 24 domy rozrzucone po terenie całego kraju i 7 wspólnot zagranicznych. Redemptoryści polscy kontynuują wielkie zaangażowanie w głoszenie Dobrej Nowiny poprzez misje ludowe i rekolekcje parafialne, a także tridua i nowenny. Grupa misjonarzy ludowych jest jeszcze stosunkowo silna w porównaniu z innymi zgromadzeniami zakonnymi, które też mają swoje wielkie misyjne tradycje. Rocznie misjonarze przeprowadzają około tysiąca misji i różnego typu rekolekcji.

Misjonarze redemptoryści głoszą także specjalistyczne rekolekcje dla duchowieństwa, osób zakonnych i świeckich. Temu celowi służy Centrum Apostolstwa i Duchowości Redemptorystów oraz kilka domów rekolekcyjnych.

Zasługą redemptorystów pozostaje również rozwój nabożeństwa do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, zwanego Nieustanną Nowenną, które istnieje w Polsce już 62 lata. Obecnie ponad 2 tysiące parafii w Polsce prowadzi to nabożeństwo, a co roku przybywają jeszcze nowe parafie i kościoły. Tak więc tradycję nabożeństwa do Matki Bożej, zapoczątkowaną jak widzieliśmy przez św. Alfonsa Liguori, propagowaną z takim zapałem przez o. Bernarda Łubieńskiego, redemptoryści polscy podtrzymują i rozwijają dalej.

W Polsce redemptoryści prowadzą obecnie 16 parafii z szerokim zakresem pracy duszpasterskiej i katechetycznej. Opiekują się 5 sanktuariami maryjnymi: Matki Bożej Strażniczki Wiary w Bardzie Śląskim, Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Krakowie i Toruniu, Matki Bożej Tuchowskiej w Tuchowie oraz Matki Bożej Królowej Polski w Nowej Osuchowej. Pod ich opieką jest też sanktuarium Krzyża Świętego w Braniewie. Sanktuaria maryjne w Bardzie i Tuchowie w ostatnich latach zostały podniesione do rangi bazyliki mniejszej. W październiku zostanie uroczyście zainaugurowane Sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Elblągu, zaś w Gliwicach trwają przygotowania do koronacji tamtejszej ikony Matki Bożej Nieustającej Pomocy koronami papieskimi, co jak mamy nadzieję dokona się w przyszłym roku.

Redemptoryści realizują charyzmat głoszenia obfitego Odkupienia również poprzez działalność medialną i wydawniczą odpowiadając na dzisiejsze zapotrzebowania pastoralne i wykorzystując nowoczesne środki. Apostolat społeczno-ewangelizacyjny podejmowany jest przez Radio Maryja, TV Trwam i Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej, a także Małą Poligrafię oraz wydawnictwo i kwartalnik „Homo Dei”. Starają się też o obecność ewangelizacyjną w internecie prowadząc m.in. „Redemptorystowski Portal Kaznodziejski”.

Wielu współbraci jest zaangażowanych w działalność naukową na różnego rodzaju uczelniach w Polsce i za granicą. Przygotowując nowych pracowników na niwie Pańskiej polscy redemptoryści prowadzą Wyższe Seminarium Duchowne w Tuchowie, nowicjat w Lubaszowej i postulat w Bardzie Śląskim. Troszczą się też o nowe powołania do Zgromadzenia organizując rekolekcje powołaniowe i dni otwartych drzwi, a także propagując Różańcowe Dzieło Wspierania Powołań Redemptorystowskich.

Oto bardzo szkicowy obraz obecnej sytuacji redemptorystów polskich w sto trzydziestym roku od powrotu do Ojczyzny. Dzielimy się z Wami, drodzy przyjaciele i współpracownicy, naszą rocznicową radością. Wspólnie dziękujmy Bogu za łaski i dobro, jakie stało się w tym czasie udziałem ludu Bożego dzięki pracy redemptorystów. Prośmy też Chrystusa Odkupiciela, przez wstawiennictwo Jego Matki i naszych świętych współbraci, by Zgromadzenie Redemptorystów rozwijało się dalej pomyślnie i wiernie wypełniało swoje powołanie, niosąc ludziom obfite w Chrystusie Odkupienie.

 

_____________________________________________________________________

Autorzy tekstu:

o. Stanisław Stańczyk sen. CSsR – Doktor teologii, emerytowany wykładowca biblistyki, introdukcji i archeologii biblijnej oraz języka hebrajskiego w WSD Redemptorystów w Tuchowie – Lubaszowa

o. Sylwester Cabała CSsR – Wykładowca duchowości redemptorystowskiej i teologii duchowości w WSD Redemptorystów w Tuchowie, Radny Zwyczajny Zarządu Prowincji Warszawskiej Redemptorystów – Warszawa

 

o. Stanisław Stańczyk CSsR, o. Sylwester Cabała CSsR

Powrót do strony głównej

Czytelnia

Polecamy